BŁOTNE ABECADŁO

sobota, 26 marca 2011

ARCHIWUM

Ciemno tu jest od Motywów
Wizerunków z naciekiem Historii
Wyjętych z ręki Golema przypowieści
Pociągów wypełnionych płótnami flag
Ciał zwiniętych w bezkresne rulony.

Zimne wnętrze pierwszej teczki:
Dwie karteczki, odcisk palca na nagietce
Skrzydło nietoperza jako fakt rzeczowy
I bez wieści życiorys.

Potem zdejmujesz delikatnie
Zardzewiałe druty
Połamane gałązki
I ślinę nietoperza
Z ciepłej, wiecznie żyjącej pościeli.

Helsingborg, Roku Pańskiego 1979

wtorek, 22 marca 2011

TYTUŁY

Tytuł to forma wprowadzenia nas na śliską ścieżkę opisowych fanaberii. Tytuł przy obrazie pozostaje tylko znakiem, wyznaczeniem kierunku, by dalej taktownie się oddalić. W poezji sam tytuł powinien wystarczyć, ale głupio jest publikować wiersze składające się tylko z tytułu.

Tak więc zawsze DZIEŁO zaczyna się od tytułu. Nigdy nie dorabiałem tytułu do DZIEŁA!
Oto kilka z nich, które czekają.

WSZY NIEPODLEGŁEJ
WESZKI, GŁOMBY, PSUJE
OBJAWIENIA I TROMTADRACJE
ZMORY POLSKIE
ROZMOWY O ŚNIE WIEKUISTYM
OJCZYZNA NA LODZIE
GOLGOTA JAK SŁOTA
CICHE ROZTERKI
MAESTRO JEDNEGO ZDANIA
REZACKI SIERP KAPITAŁU
SZKIELET PATRIOTY
JAK ŻYĆ NA INDEKSIE
NAUKA CZYTANIA
W CIENIU ROZKWITAJĄCYCH NADZORCÓW
ŻYCIE W SKARPETCE
ATRAPA RZECZYPOSPOLITEJ
BONIOWANIE
NIEDŹWIADEK A SPRAWA POLSKA
KOMITET OCHRONY ORŁÓW
GŁUPI ŻYD I GŁUPI POLAK
SOLIDARNOŚĆ FERAJNY
KUNKTATOR W NIEBO WZIĘTY
ZBIÓRKA NA KIRKUCIE
MIĘDZY SŁUPKIEM A ŚRODKIEM POLA
ORKI PLĄDRUJĄ NASZ KRAJ
PIONIERKI ANDRZEJA ŁAPICKIEGO
ZNUŻENIE - CZYLI BAŁASZEWICZ PO POLSKU
KUKU NA MUNIU
KOWBOJSKIM TRUCHTEM
BEKNĄĆ SOBIE I OJCZYŹNIE
TRATWA SZALEŃCÓW
MIZERYKORDIA

Tak więc, jak widać na załączonym obrazku, mam coraz mniej chęci do moich publicystycznych swawoli. Bowiem kiedy się zastanawiam, z kim chciałbym prowadzić dyskurs, zaraz staje przede mną Widmo. Zjawa ta, zagubiona w infernalnej przestrzeni, nie jest w stanie sprostać wyprodukowanym przez siebie miazmatom. Dlatego mnie potrzebuje i za mną tęskni. Także i ja mogę ją zamienić w własny obraz stawiając pracowicie literki. A to dlatego, że liczba piszących zdecydowanie przewyższa liczbę czytających.

Błotniak z Bronnej Góry

niedziela, 20 marca 2011

SKRZYDEŁ CIEŃ

      Wśród tysiąca teorii zbrodniczego zamachu na prezydencki samolot, wiele zasługuje na laury i literackie nagrody tym bardziej, że już w dniu katastrofy izraelska prasa ten ton zgodnym chórem podała.  Zaraz więc zaczęły powstawać w Rzeczypospolitej jeszcze Polskiej chórki parafialne i uliczne dla wypełnienia skołatanej duszy polskiej odpowiednią patriotyczną papką, której etos bez zbędnych ceregieli będzie można w odpowiednim czasie wykorzystać do własnych celów. Tak więc jeszcze raz uzyskuję dowód, że największym zagrożeniem dla Rzplitej jest jej tubylcza ludność.
       I tu do miary symbolu urasta drzewo, które skrzydło prezydenckiego samolotu ścięło nie zważając na samozagładę, bowiem fatalnego dnia 10 kwietnia 1940 roku, zostało ono posadzone przez Stalina i Berię... No i car Putin jest przecież wyklonowany z palucha Josifa Wissarionowicza... Dlatego najbardziej wiarygodną hipotezą wydaje mi się ta, która zakłada porwanie prezydenckiego samolotu przez mgłę wytworzoną przez majora Błochina, wymordowanie wszystkich pasażerów i podrzucenie niekompletnych szczątków w miejsce rzekomej katastrofy. Jak orzekł bowiem autorytet patriotycznej internetowej publicystyki, nie ma do dziś żadnych dowodów na potwierdzenie marnej hipotezy, że katastrofa w tym miejscu się odbyła. Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by do tego wora własnych umysłowych aberracji, powrzucać jeszcze wszystko co się da, bez dbałości o kontekst, elementarną wiedzę i poczucie przyzwoitości.
      Ja naturalnie wiem, że ci pożal się nie ma komu samozwańczy obrońcy Okopów św. Trójcy nie czytali nazbyt dużo i też nazbyt dużo sobie nie przemyśliwali, chcąc tak udatnie uczestniczyć w zagładzie Rzeczypospolitej — chociaż nawet w niedalekiej przeszłości mieli do dyspozycji sieć jeszcze komunistycznych bibliotek — aliści nawet Żdanow podzielał pogląd, że ludowi należy udostępnić trochę splendoru, a i czasem kość rzucić do obgryzienia, żeby pospólstwo czymś zająć i uchronić przed zgubnymi myślami.
      Przy okazji staramy się zapomnieć o sławetnym przypadku gruzińskim, gdy honor i poczucie odpowiedzialności pilota zostały tak haniebnie podeptane przez prezydenta i jego kapciowych. I jeśli ktoś powiada, że ten wyczyn nie miał wpływu na smoleńską katastrofę, to ten grymas albo  umysłowa czkawka warte są  w istocie mszy pod pałacem. Trzeba bowiem nie tylko obedrzeć krzyż z sacrum,  ale i uświęcić  tę szczególną tradycję,  która przyświeca  hodowaniu nienawiści między Polakami i Rosjanami, zastępując przy okazji wszelką myśl polityczną. I bynajmniej ich autorzy nie wykazują tutaj żadnych cech szaleństwa. W cieniu skrzydeł hodowanego w przydomowym ogródku Monstrum żyje się im przecież coraz ufniej  i bezpieczniej, i do tego w zgodzie z własnym sumieniem.

      Dlatego wielkim nietaktem jest przypominać te oto słowa:
     "Miłujcie przeto światło mądrości, chrześcijanie, i nie bądźcie gorsi od pogan, którzy podobno z wielkim zapałem dążyli do mądrości, choć tylko ludzkiej" - tak prawił już przed sześciuset laty, zmarły jednakowoż już w dniu 9 stycznia Roku Pańskiego 1431 w Krakowie, doktor dekretów i kanonik krakowski Stanisław ze Skarbimierza.

19 września RP 2010

Błotniak z Bronnej Góry
     

czwartek, 17 marca 2011

PRZEPIS NA MYDŁO

      Niektórym adeptom przyspieszonych kursów na niezależnego dziennikarza lub publicystę przyświecają  szczytne intencje. Wystarczy bowiem zaprosić do dyskusji głupkowatego przedstawiciela polskiej mniejszości i sprawnie posługującego się językiem polskim przedstawiciela żydowskiej większości, by dać niedobitkom Polan jasny przekaz.
      Taki ponury spektakl odbywa się tu i ówdzie dla pokazania, że Cenzor już dawno rozpadł się w proch, a my jesteśmy otwarci na inny opis rzeczywistości. To piramidalne kłamstwo ma się całkiem dobrze, i co rusz jest karmione nowym zestawem dań. - Bo przecież musimy być czujni, skoro nawet Stwórca jest tak ułomny, że nie jest na siłach utrzymać swego dzieła w przewidywalnych zarysach. 
      Tak więc, według opisu polskiej tożsamości sprzed wieku - dokonanego przez Romana Dmowskiego - nic się w tej materii nie zmieniło. Statystyczny potomek Polan rozdziera szaty pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu gdy jego Ojczyzna ginie, a statystyczny potomek Chazarów leży spokojnie krzyżem w kościele i robi za polskiego patriotę dokładając do ognia, w którym pod nieobecność jego mieszkańców spopiela się ich przeszłość, ich dobytek i ich Ziemia. Polska Ziemia!
      A przecież to, że ktoś w Polszcze się schronił i został przyjęty z polską gościnnością, nie uprawnia w moim Domu do sypiania w moim małżeńskim łożu, do chodzenia w moim kontuszu i w moich kapciach, nie uprawnia do witania w moim imieniu najeźdzców!

      Stoję tedy dziś na pustkowiu i rozmyślam, co też z mojego żywota może się przydać niedobitkom Polan w ich dumnej walce o przetrwanie materii i piastowskiego ducha.
      I otóż znajduję, że denaturat (barwiony dawniej na wymiotny fiolecik) może się w tym dziele przydać. Pełnił on za dawnych czasów w światłych kręgach społeczeństwa taką rolę jak dzisiejsza whisky. Przesączało się to przez żytni chleb i szkolną bibułę, dodawało dorodnych i bez chemicznych świństw wiśni, i wychodziła przednia nalewka pozwalająca trudne czasy przetrwać.

      Dzisiaj mam do dyspozycji tylko rozpuszczone mydło.

Błotniak z Bronnej Góry 



poniedziałek, 14 marca 2011

LEKCJA LIRYKI

      Kiedy w roku 1987 pojechałem pierwszy raz do Paryża z moimi kilku obrazkami przemyconymi podstępnie, bo u nas, w Polsce, wszystko zdawało się śmiertelnym tchnieniem, kiedy mówiono, że komuna będzie trwała jeszcze 300 lat, ja, jak zawsze stojący po stronie beznadziejnie przegranych, naraziłem się dobrowolnie na śmieszność.
      Nafaszerowany tradycją Hotelu Lambert wyobraziłem sobie, że nowa emigracja jest ucieleśnieniem duchowego dziedzictwa romantyzmu. Różne znaki zapytania starannie kasowałem, podejrzewając siebie o nikczemne uleganie nieudolnej komunistycznej propagandzie. To, że nawet w niej może tkwić zaczyn dla przemyśleń i sugestia zwrócenia uwagi na zawiłe imponderabilia, było poza wszelką rachubą i ocierało się o zdradę. I w ten łatwy a bezmyślny sposób stałem się już pożądliwym celem dla Belzebuba, ocierającego się o mnie wyuzdanie i bezkarnie nie tylko na stacjach metra, ale i wśród cierpiących za wolność polskich emigrantów. Wprawdzie niektórzy z nich już pół roku przed wprowadzeniem stanu wojennego mieli informacje co się święci i szybko zwinęli manatki czmychając do kapitalistycznego raju, ale nimb emigracyjnej świętości skutecznie wygładzał ich rodzinne życiorysy. To, że Belzebub miał akurat iście semickie rysy, nie ułatwiało zadawania kłopotliwych dla semickiej tożsamości pytań.
      A więc poza tym, że chcieliśmy z Jackiem Bierezinem Zaliwskiego reaktywować, Legiony tworzyć, niezbyt wiele dobrego dla Polan mogło wyniknąć. A to dlatego, że poszła od żuczków w emigrancki lud informacja, jakobym był przysłany przez tajne służby PRL-u. Tak więc metoda unieszkodliwiania pozostających poza agenturą patriotów przez środowisko naszpikowane agenturą wszelkiej maści, wydaje do dziś swe zatrute owoce.
      Dla rekompensaty tedy polazłem do źródła paryskiej polskości, czyli na Wyspę św. Ludwika. Tuż obok Hotelu Lambert tkwiła polska księgarnia Romanowiczów. Pod pachę wziąłem przemycony obrazek, który był pierwszą stroną poświęconego "Solidarności" albumu z taką intencją, by go podarować Romanowiczom. Niechże sobie wisi w polskiej księgarni nad Sekwaną.
      Kiedy powiedziałem, że przyjechałem z Polski, Romanowicz od razu spojrzał na mnie jak na trędowatego. A już jego niechęć szczególnie wzrosła, gdy wskazując opakowany obrazek dodałem, iż poświęcony jest naszej dumnej niedalekiej przeszłości i dobrze by było, aby w tym historycznym miejscu był i taki akcent. I zaraz sobie przypomniałem zdjęcie i relację mojego znajomego sprzed kilku lat, gdy wystawa księgarni tonęła w polskich flagach i znakach "Solidarności". Wszakże teraz z wystawy całą tę dekorację wymiotło z kretesem.
      Pan Kazimierz Romanowicz z wyjątkowym niesmakiem ocenił moją propozycję i oddał się przedstawianiu piekiełka polskiej azylanckiej społeczności,  by dojść i do takiej puenty,  że on ma ich wszystkich serdecznie dość. Ten mało chwalebny wykład spowodował moją rejteradę i bolesny chichot, który poniekąd trwa do dzisiaj.
      W taki sposób otrzymałem swoją lekcję liryki i tak pochylili się nad moją  naiwną głupotą spadkobiercy Wielkich Duchów Polskości. A i to trzeba jeszcze dopowiedzieć, że po opuszczeniu tego zaklętego kręgu polskich widm los okazał mi swoją wyjątkową przychylność. Ale o tym  widma już nie miały bladego pojęcia, co niewątpliwie sprzyjało zachowaniu ich dobrego samopoczucia, które — jak nikczemnie mniemam — pielęgnują do dzisiaj, wystawiając ochotnie swe garnitury do dekoracji.

14 marca 2011

Błotniak z Bronnej Góry

środa, 9 marca 2011

ŻYCIE RODZINNE PANTOFELKÓW

      Czasami można usłyszeć dość humorystyczne opinie o braku cenzury prasowej i internetowej. Najgłośniej na cenzurę skarżą się dziennikarze, których wszędzie było pełno, ale w pewnym momencie stracili posadę w gazecie, telewizji lub radiu. Wtedy to rwą włosy z głów i obwiniają cenzurę i układ o swoją zawodową degradację. Dopóki byli w innym układzie i trybikiem w systemie, dopóty cenzury nie zauważali. Celują w tym procederze także ci namaszczeni przez siebie na Prawdziwych Polaków. 
      Tak i mnie ten przenikliwy wiatr wdziera się do archiwizowanych osobistych doświadczeń i spostrzeżeń - a więc pozwala wymknąć się definicji na swawole. Aby więc nie popaść w nadmierną ingerencję w kompetencje bardziej ode mnie wytrawnych publicystów i poetów pióra, wracam w pokorze na swoją półkę spleśniałego archiwisty i opiszę tu w skrócie przypadek internetowego forum, którego patronem jest Stanisław Michalkiewicz.
      Otóż mając zagwarantowane od lat w wolnej nadwiślańskiej prasie prawo do milczenia, pisywałem tu i ówdzie w internetowym świecie, zderzając się nie tylko z głupotą, ale też z cenzurą. Po kolejnym przykrym incydencie wróciłem sobie pod skrzydełka rzeczonego publicysty, skąd wprawdzie wcześniej wygnała mnie pospolita głupawka, to przynajmniej - jak sobie myślałem - nie groziła mi cenzura, bowiem osoba patrona takie mniemanie zdawała się gwarantować.
      Wyniesiony w takich okolicznościach do zajęcia miejsca na ambonie, już na progu zacząłem sobie gaworzyć ambitnie, z świętą wiarą w moc żywego słowa. Bowiem na pokojach tych panował taki zaduch, że i jakiekolwiek próby wyrwania się z tego marazmu przez jakże drapieżnych forumowych publicystów, kończyły się zaledwie na kelnerskiej obsłudze umysłowych komiwojażerów wszelakiej maści. Tak więc podporządkowane sobie służby zagoniłem do roboty i wśród rozlicznych wątków założyliśmy  także listę największych śmieciarzy, ażeby dwupłciowe żuczki i umysłowe pantofelki same się oczyściły z zarzutów w twórczej samokrytyce, co ewentualnie sąd skorupkowy mógłby wziąć pod uwagę przy orzekaniu winy.
      I tu nie doceniłem determinacji i poczucia humoru łażących za mną i po mnie od dłuższego czasu tych pożytecznych żyjątek. Spokojnie, bez ulegania nastrojom chwili, gdy ja tkwiłem w euforii zażywania swobodnego latania na pokojach Michalkiewicza - miłującego nade wszystko wolność wypowiedzi - one sobie niespiesznie i z mściwą satysfakcją wycierać poczęły moje literki na tablicy ogłoszeń i w spisie treści tej forumowej księgi, a także w Google pl., czyli według znanego schematu strącania skazańców w tak pojmowaną Nicość. Bowiem jak kogoś nie oglądamy na co dzień w mediach, to znaczy, że już dawno nie żyje. Tym razem jednak, w wyniku zarządzonego przeze mnie śledztwa, okazało się, że zdrada ukrywa się pod samym nosem naszego wybitnego, co by nie mówić, publicysty, bowiem tak opiewana  przez autora  tajemna razwiedka, czuwa także w jego szafie, chroniąc  przy okazji kalesony swego adwersarza.  Wynajmowany zwykle do takich zadań haker, wyraźnie nie musiał się trudzić. 
      I w taki oto sposób przypomniałem sobie, że grzech pierworodny rozłożony jest  między wszystkich ludzi. A więc kiedy kneblowana i ustrojona w dziewicze szaty opozycja przygotowuje się do przejęcia wreszcie władzy, to przejmuje te same metody co ich tak  krytykowani poprzednicy. Najwyraźniej przydatny dla każdego miłościwie panującego minister policji Józek Fouche, wyjątkowa szuja, miał taką wiedzę o ułomności ludzkiej natury, że w takim przypadku natychmiast zakładał następną opozycyjną prasę i partię. I tak oglądamy sobie wciąż ten sam spektakl, tylko kukiełki się zmieniają. W tym gronie, zapewne - strach pomyśleć - pozbawiony świadomości, zasiadł też nasz znamienity publicysta Stanisław Michalkiewicz, którego pralnia świadczy usługi w zakresie  wywabiania  hańbiących płodów niektórych umysłów — ku zadowoleniu klientów. Ot, zwyczajne życie rodzinne.

27 lipca 2009

Błotniak z Bronnej Góry

wtorek, 8 marca 2011

NIEOPODAL

Może to jest wzniosłość
Kiedy po spektaklu 
Opada na oczy kurtyna
I nieruchome zostają tam obrazy —
Bieleją puste kartki
Gdzie tętent konia się zatrzymał
Litery ktoś ułożył w ptasi klucz
Byś do Domu wrócić umiał.

Może to jest wzniosłość
Kiedy serce utrudzone masz
Przystaje wtedy cały świat
Na tę chwilę bliską —
Do niej raptem wracasz 
Z pyszczkiem sarny na kolanach
Choć ani ciebie tam nie ma
Ani sarny.

8 marca 2011

Błotniak z Bronnej Góry

poniedziałek, 7 marca 2011

NARODOWA NEKROFILIA

      Już wprawdzie przed kilku laty, jeszcze za życia "poległego" w katastrofie lotniczej prezydenta, postulowałem budowę mauzoleum dla niego, ale nikt mnie wówczas nie posłuchał i trzeba było Wawelu użyć dla zaspokojenia prezydenckiego poczucia niższości. A postulat ten wziął się stąd, że lewitujący obok ustępującego prezydęta Kwaśniewskiego prezydent elekt, utracił był kontakt z ojczystą ziemią, co miało przynieść tak dojmujące spotkanie z ziemią w smoleńskim zagajniku.
      Gdybyż mnie wtedy posłuchano - nie byłoby dzisiaj tej przepychanki z krzyżem, której ze swej wysokości przygląda się z niesmakiem sam książę Józef Poniatowski, podobno bardziej godny naszej pamięci niźli upokorzony przez naszą głupotę nasz ostatni król. Skoro więc zamiast króla Stasia spoczywa na Wawelu ofiara lotniczej katastrofy, to i książę Pepi też powinien z konia zleźć, aby sobie posiedzieć w mniej eksponowanym miejscu i tubylczej patriotycznej fantasmagorii wreszcie ulec.
      Jeśli jednak do takich egzekwii się przyłączy jakiś Prawdziwy Patriota, który na każdej padlinie gotów jest wypromować swoje cztery doktorskie komórki i sojusz wojskowy z Chinami zawiązać, to dla bardziej refleksyjnych Polan miejsca już ani chybi nie wystarczy na tym targowisku. A sam prezes  objazdowej trupy, pociąga za sznurki w teatrzyku szmacianych lalek, którym własne występy zdają się być wedle własnej woli. Ale i sama publiczność, oczarowana spektaklem, nie wyczuwa swojskiego smrodku, i ze sztandarami i modlitwą w wielkim patriotycznym uniesieniu Rzeczpospolitą do katakumb znosi, co jej się wydaje   jedynym  konceptem z okolic politycznej myśli. Wprawdzie życie w katakumbach może być wstępem do życia wiecznego, ale na tym padole powinny obowiązywać bardziej racjonalne patriotyczne wartości, którym żaden grymas chwilowej umysłowej aberracji nie zaszkodzi.
      Na tej wezbranej fali funeralnej estetyki, dobrze sobie jednak przypomnieć, co nam pozostawił w testamencie podróżujący obecnie w Zaświatach prezydent Kaczyński. Otóż niech to będzie pierwsza z brzegu kartka, na której złożył podpis pod ustawą o wprowadzeniu zamordyzmu w zakresie prawa  do wyrażania przekonań na trudną do wyobrażenia skalę. Ostatecznie trudno jest w nieskończoność konserwować układ, w którym kulturalne i otwarte na inne poglądy i kulinarną wiedzę zachowanie przy stole, sprawia niektórym taką udrękę.
      Stypa też ma swoją wewnętrzną dramaturgię i potrzebuje własnego, wybranego w powszechnych wyborach wodzireja.

25 sierpnia 2010

Błotniak z Bronnej Góry

sobota, 5 marca 2011

LUDZIE CZYLI BESTIE

      My, człekokształtne gnoje, wciąż myślimy o sobie, wciąż nie chcemy pamiętać, skąd przyszliśmy. Wciąż wystawiamy naszych Mniejszych Braci na niewysłowioną udrękę.
      Ten ból, z którym się budzę każdego ranka, zabiera mi każde tchnienie. Łapię spazmatycznie powietrze, choć już nie mam prawa do istnienia, jak ten karp, umierający w konwulsjach  w plastikowej torbie w supermarkecie, obłożony świątecznymi pakunkami. I oto komediant Cejrowski powiada, że empatia, wedle definicji, dotyczy tylko ludzi.
      Wprawdzie to ludzie napisali tę definicję, ale one, karpie, mają prawo umierać bez jednej skargi. Bo przecież na zwierzętach ćwiczymy i rozwijamy nasze zdolności do mordowania ludzi. Psy mają  więc prawo umierać bez zająknienia i skomlenia. Konie - ach te konie - spadające ze zwierzęcym westchnieniem w czeluście rzeźnickiej eksportowej taśmy, mającej nasycić kiszki ludożerców.  Konie z rozwianymi grzywami, pędzące konie niosące nas na grzbiecie, konie tak nam ufające, i dla nas umierające. Konie, nasi Mniejsi Bracia?
      Więc sobie żremy tę szyneczkę, schabik, kotlecik, kiełbaskę, ubabrani we wnętrznościach zamordowanych Istot, kłapiąc ociekającymi krwią zębami - mlaskający ze znawstwem smakosze, żyjący w odorze zwierzęcego cierpienia.
       Mordujemy obuszkiem świnki i jałówki, tchawicę przecinamy krowom, które nam służyły wiernie lat wiele, wysłużone i spracowane klacze oddajemy do przetwórni senatora Stokłosy, podwieszamy je na rzeźnickich hakach.  I nie chcemy słyszeć ich milczącej skargi, nie chcemy widzieć ich ogromniejącej, pulsującej łzy.
      I jeszcze na dokładkę ci pożal się boże publicyści i pisarze, używający na określenie poczynań krwiożerczej ludzkiej bestii szerokiego wachlarza danych zwierzętom właściwości. A więc owo bezmyślne "zezwierzęcenie" otwiera tę długą listę. Bo przecież jakże umiemy porównywać się wciąż ze zwierzętami, okazując im na każdym kroku naszą iluzoryczną wyższość i wzgardę, czyli przede wszystkim uzurpując sobie prawo do ich mordowania.
      Tak więc dopóki istnieją rzeźnie, dopóty mam w rzyci  różne tubylcze "patriotyczne" westchnienia. 

Błotniak z Bronnej Góry