BŁOTNE ABECADŁO

sobota, 4 września 2010

BIBLIOTEKA DOMOWA

      Jestem nieszczęśliwym posiadaczem kilku tysięcy książek. Zjawiają się one znienacka i zajmują każde wolne miejsce, bowiem moja biblioteka wciąż się niestety rozrasta przez podział - nieuchronne następstwo maniactwa. Na półki nic już wetknąć się nie da, powstają tedy konstrukcje przemyślne i architektoniczne cacka, zwykłe budy sklecone naprędce i archeologiczne wykopaliska. Leżą więc książki na podłodze, na krzesłach, na stertach gazet i wycinków, w pudłach, kartonach i walizkach; leżą między bulgoczącymi gąsiorami i fantazyjnie zwiniętymi warkoczami czosnku na brokułach, wpychają się na każdy skrawek wolnego jeszcze terytorium na moim stole, spychając mnie na margines życia poczciwego i zmuszając do nieustannej walki o przeżycie. Bo jakże to nie mieć drugiego wydania tej samej książki, w której autor zmienił szyk słów na końcu szóstego rozdziału, a z zakończenia uczynił frapujący początek. Jakże nie wskrzesić głosów cichych na tle wrzasku i tumultu, majestatycznego ruchu pióra w zaciszu domostwa, przytulić wydry i nie zdzielić płazem szabli głupiego dragona; jakże słów pominiętych nie odebrać nicości.

       A wszystko zaczęło się, gdy mając wiosen niespełna dwanaście wygrzebałem z domowej biblioteczki pierwsze powojenne wydanie "Szaleństwa Almayera" w charakterystycznej okładce. Przez przypadek więc zaczynałem czytanie Conrada w tej samej kolejności, jak on zaczynał pisanie. Obok stały "Fermenty" i trzy tomy nieszczęsnego "Biegu do Fragala", "Chata za wsią" w broszurowym wydaniu i solidny tom "Świata zmysłów", poezje Or-Ota i książeczka Arcta o tajemnicach drukowania książek - obie wypożyczone z biblioteki dyrekcji Poczty i Telegrafu w 1939 roku. I były tam jeszcze nuty, a wśród nich ozdobne wydanie sonat fortepianowych Beethovena z końca wieku.
       Te cztery półki przywiezionej z Polesia etażerki, zaspokajały przez pewien czas moje aspiracje. Szczęśliwy ten czas skończył się, gdy odkryłem na ulicy Targowej dwa antykwariaty. Jeden z nich, tuż obok Bazaru Różyckiego, miał nad wejściem dumny, tchnący dawną Polską napis: Gebethner i Wolff. Tam zdobywałem z trudem dalsze tomy Conrada, opowieści Meissnera, Centkiewiczów i opisy Wysp Galapagos. Etażerka zapełniała się Lermontowem i pospolitymi "tygrysami", dziełami z zakresu nawigacji lotniczej i budowania szybowców, Katajewem i Bunschem, Wierzyńskim i Polewojem, Broniewskim i Wańkowiczem, Londonem i Aleksym Tołstojem... Tam też wspinałem się na krystaliczne szczyty zeszytów z preludiami i nokturnami naszego Fryderyka, koncertując później na namalowanej kredkami na szarej tekturce fortepianowej klawiaturze. Kiedy zaś stanąłem u wrót malarstwa, otwarła się pode mną istna otchłań.
       Bo chociaż w wieku lat szesnastu miałem za sobą prawie całego Conrada i kilka tomów Prousta dla równowagi, Schulza i Makarenkę, Manna i Sienkiewicza, Iwaszkiewicza i Apolinaire'a, Przybosia i Horacego, wgryzając się niebawem w romantyczną syntezę sztuk pod kierunkiem Juliusza Starzyńskiego; choć szkolną bibliotekę przy ulicy Borzymowskiej przewertowałem zgodnie z literami alfabetu tam i z powrotem, to starannie omijałem lektury obowiązkowe, nie mogąc znieść trybu nakazowego. Dlatego wiele z tych tytułów zaliczyłem do literatury ułomnej, co reszta uczniowskiej rzeszy zdawała się potwierdzać, wkuwając bezmyślnie zadane strofy i robiąc ściągawki na klasówki. Podobnie jednomyślnie i gremialnie zapisywali się w liceum do Związku Młodzieży Socjalistycznej, mając już podówczas na uwadze życie jak najbardziej doczesne. Jeśli więc czytałem niektóre książki z omijanej listy nakazanych lektur, to jedynie przez roztargnienie.
       Takie chodzenie po Bibliotece własnymi ścieżkami nie wyszło mi na zdrowie, bowiem moje panie od polskiego stanowczo nie mogły sobie poradzić z treścią moich wypracowań, będąc same ofiarami schematu lektur obowiązujących jednako uczniów i nauczycieli. Używały tedy jedynie dostępnej metody perswazji, piętnując moje teksty czerwonym atramentem i wykazując tym samym żałosne nieuctwo. Łacno zgadnąć, że na ucznia się nie nadawałem.

       Kiedy dzisiaj przysłuchuję się tej wrzawie wokół kanonu lektur dla przyszłej inteligencji tubylczej, dla dusz zbłąkanych i przyszłych czcicieli bożków taniego prestiżu i mamony, dla przyszłych prezesów i prezydętów, ministrów i mnistrantów, redaktorów i dyrektorów, sędziów i prokuratorów, generałów i admirałów... kiedy słyszę o literatach z pośledniej półki i Pisarzach dotkniętych palcem bożym albo palcem łaskawej władzy, to podstępnie zniewala mnie takie oto przypuszczenie, że wszystkie nasze przypadłości i całą ułomność i nieszczęście polskiego życia publicznego i dokonanych wyborów można było ominąć nie opuszczając domowej biblioteki.
  
W lipcu, Roku Pańskiego 2007 

Błotniak z Bronnej Góry


malowała Błotniaczka