BŁOTNE ABECADŁO

środa, 24 listopada 2010

MAŁY TRAKTAT O KLEPKACH

      Coraz częściej klepię się w mój łeb dla sprawdzenia, czy wszystkie klepki ofiarowane mi przez teorię ewolucji znajdują się na swoich miejscach. I zaraz napotykam na zgoła trywialne podejrzenie, że postawienie diagnozy przekracza moje siły, albowiem owo przyrodzone mi i ogólnie akceptowane jako jedynie słuszne umiejscowienie moich klepek, mnie samemu wydaje się krainą tajemniczą i, dalibóg, trudną do eksploracji. Do czego więc odwołać się mam, poszukując stanu chociażby chwiejnej równowagi, jeśli i przesunięcie w moich klepkach diagnozują politycy i autorytety medialnego zagłuszania, zajmujący się zawodowo przekładaniem klepek z miejsca na miejsce w umysłach swoich bliźnich?

      Ze społecznego punktu widzenia moje klepki są niewątpliwie porozrzucane po niedostępnych dla wielu miejscach. Korzyść z tego żadna jest dla pospólstwa i klientów Jerzego Owsiaka, który szczyci się duchową wspólnotą z arcybiskupem Życińskim. Orkiestra jak orkiestra: też fałszuje i opuszcza całe muzyczne frazy, takt wybija jedną nogą - wtedy dyrygent udaje swobodną improwizację. Publika oczekuje mimo to duchowego wsparcia i poczucia wspólnoty, które otrzymuje w postaci zrelatywizowanej wersji Hostii. Stąd taka rywalizacja o rząd dusz, gdzie stroną stała się część Kościoła katolickiego.

      Dla ojców redemptorystów i, co za tym idzie, dla wielu słuchaczy Radia Maryja, też będę podejrzany, bo o Powstaniu Warszawskim mam zgoła odmienne pojęcie.
Dla środowiska "Gazety Polskiej" także jestem nie do przełknięcia, bo mógłbym się nierozważnie rozpisać o niektórych jej autorach i redaktorach ze szczególnym uwzględnieniem redaktora Jacka Kwiecińskiego, od lat starającego się mozolnie wykrztusić kilka zdań powiązanych z myślami, która to męka napełnia mnie prostodusznym współczuciem. Chyba ten sam rodzaj współczucia olśnił też Waldemara Łysiaka, bo i on spalił się w tej jasności i zniknął, co ilustruje dobitnie tezę, iż gorszy publicysta, pisarz lub artysta wypiera lepszego, przynajmniej docześnie.

      Pozbycie się więc Waldemara Łysiaka z "Gazety Polskiej" zdaje mi się nie lada wyczynem, świadczącym nie tylko o potędze myśli, ale i o ich niezauważalnym braku. Co prawda ks. Isakowicz-Zaleski od razu wskoczył na Łysiakowe miejsce, które powinno teraz raczej świecić wstydliwą pustką w żałobnej ramce, ale przecież musi sobie zdawać sprawę, że i najbardziej dostojna i czcigodna sutanna Łysiaka nie przykryje. Już to przecież sam Belzebub, ufny w swoją moc, Łysiaka chciał czapką nakryć, a czapeczka ta, uszyta na miarę główki redaktora "Gazety Ukradzionej Polanom", nazbyt kusą się niestety okazała i plagiatu z dóbr literackich Kornela Makuszyńskiego udowodnić Łysiakowi nie zdołała, sama wpadając w pułapkę zastawioną misternie przez grafomańskiego - jak orzekł redaktor Michnik - autora.
      Po takim choćby wydarzeniu swąd siarki długo jeszcze pozostaje i trza najpierw złego ducha odpędzić, a nie szturchać kijkiem przebywającego w Urugwaju Polaka i na jego widok znak krzyża czynić, proszę Księdza! Sól na progu radzić rozsypywać małym jest wydatkiem i dlatego substancja ta właściwości swoje w czynieniu egzorcyzmów szybko traci.

      Piotr Lisiewicz z kolei, także redaktor owej gazety, pisze godny wsparcia szkic o zapomnianym poecie Stanisławie Balińskim, ale obok jego wiersza umieszcza jako ilustrację zdjęcie, na którym rozpoznaję  Jerzego Kuncewicza z małżonką swoją Marią Kuncewiczową. Nijak się to ma do tekstu o poecie, lecz niezborność tę składam na karb moich poprzestawianych klepek.

      Tak więc, jeśli już ktoś dotarł żmudnie aż do tego miejsca w dociekliwym czytaniu, musi również nabrać przeświadczenia, graniczącego z pewnością, o moich poprzestawianych klepkach i zaraz potem odesłać mnie powinien na jedynie pozbawione fałszywego wstydu łamy tygodnika "NIE". Skazany tedy w imieniu Rzeczypospolitej na męki piekielne u redaktora Urbana, mam tylko jedno wyjście. Otóż będę wykuwać moje facecje i dyrdymałki w granicie, co wprawdzie zajmie mi sporo czasu, ale też do większej zwięzłości zmusi, a wiedzę kamienia o naturze ułomnej Lechistanu wzbogaci i przyszłym badaczom dziejów kolejnych Rzeczypospolitych zajęcie zapewni. I tylko moja wiedza o stanie moich klepek zostanie wstydliwie przemilczana.
      Ażeby więc zaprotestować przeciwko tej nieprawości, ażeby zmierzyć się z własną legendą, już teraz napiszę list otwarty do Papieża, posiłkując się znanymi kanonami. Wprawdzie tutaj moja sukienka duchowa ubogą jest, kontusz też z trupa zdarty, ale granice śmieszności przesuwają się wciąż w królestwie króla Ubu.

      Klepka za klepkę, rzepka za rzepkę, i jeszcze coś na przyczepkę...
Tego nie da się ani znieść, ani przepić.

10 sierpnia, Roku Pańskiego 2007

Błotniak z Bronnej Góry 


 malowała Błotniaczka