BŁOTNE ABECADŁO

sobota, 18 grudnia 2010

STAN WOJENNY

      Gdyby mnie ktoś zapytał, choć nikt nie ma takiego zamiaru, co było moim najbardziej dramatycznym w owym czasie przeżyciem, musiałbym odpowiedzieć, że bardzo sobie szanuję ten czas, gdy 17 stycznia 1982 roku byłem jedynym pasażerem pociągu do  Suwałk. Cóż to za rozkosz, gdy kierownik pociągu tylko na nas ma takie czułe baczenie, a wzmocnione uzbrojone posterunki czuwają nad naszym tylko bezpieczeństwem. Naturalnie w wojskowej komendzie  w Warszawie uzyskałem już wcześniej odpowiedni dokument, który mi na taką podróż zezwalał w ściśle ograniczonym czasie. Ta moja wyjątkowo haniebna postawa do dzisiaj nie daje mi spokoju i co rusz się objawia w różnych patriotycznych manifestacjach, bowiem nie sposób się doszukać żadnego wiarygodnego świadka moich prześladowczych zimowych bojów w obronie Ojczyzny — bo albo wszyscy siedzieli już w internatach, albo byli na nartach.

      A śniegu na ulicach w Suwałkach było wtedy dwa metry i fajnie się tam chodziło, mając na względzie ezoteryczne spotkanie w tym śniegowym tunelu aktorki Felliniego, która w jakimś filmie zanadto podciągnęła do góry sukienkę, co marszczenie Freda po różnych urzędach, jednostkach wojskowych i pustych stacjach benzynowych — nawet w tak dotkliwym czasie zimowej narodowej klęski — umożliwiało. Jednak i to trzeba jeszcze dopowiedzieć, że ta Felliniego ladacznica i piersi odkryła, co było już dla zamrożonych  suwalszczan jak lot do Bieguna Południowego na nadmuchanej prezerwatywie.

      Ja w każdym razie, po tak zdradzieckim wyczynie kumania się z wojskową juntą, nikomu nie śmiałem spojrzeć prosto w oczy i starałem się szybko opuścić to gniazdo międzynarodowej rozpusty. Do oblodzonej tedy taksówki wsiadłszy, z której zwisały wielkie lodowe sople, kazałem się wieźć drogą ku sowieckiej granicy, starając się rozeznać po drodze dyslokację naszych dzielnych wojsk. Już na skraju miasta zatrzymał nas posterunek wojskowy uzbrojony w czołg  i baterię przeciwlotniczą. Po rewizji w poszukiwaniu broni i nielegalnych trunków i druków, mających nadwątlić ducha wyzwoleńczej armii, udało się nam pojechać dalej.
Dużo dalej jednak się jechać nie dało, więc wysiadłem przy lesie, bo potrzebowałem duchowego wsparcia.
      Patrzę, a tu żadnego człowieka, ufortyfikowanego wroga też nie widać, tylko ślady saren, łosi i zajęcy, nie mówiąc o dzikach, lisach, kunach i jeleniach. I ta cisza bezmierna. Więc sobie idę. Śnieg coraz głębszy, wprost po pachy. Drogę Bóg zasypał niemiłosiernie. Ale on przecież zawsze wie co czyni.
      Tak i do Puszczy zbaczam, bo Puszcza, myślę sobie, zawsze mnie jakoś przytuli. Nie jest to tak nietrwałe, jak zakusy przypadkowej jakiejś białogłowy, która nas chce interesownie wymodliszkować. Tak więc się skuliłem pod jakimś wykrotem i noc postanowiłem przeczekać, bowiem czekała mnie jeszcze przeprawa przez okopy z II Wojny Światowej, gdzie jednak mogły na mnie czychać jakieś bojowe oddziały.
      W nocy — mimo mojej gotowości do poświęceń — coś mnie podstępnie podrzucało i chropało, ale ja tam ufności swojej tak łatwo się nie zbywam. 
      O bladym świcie nie byłem zdolny do żadnej ze sobą konwersacji, bo mi dupa do sosny mocarnej przymarzła. Więc się wiercę, sośnie ubliżam, żywoty grzesznych świętych na pomoc wołam, własne dokonania  w przedśmiertnym wspomnieniu przeklinam.
      I oto wychodzi do mnie Pani Zimowa, która obiecuje mnie uwolnić, ale i potomka mam jej zostawić. 
     Jakże tu odmówić niewieście! Tedy potomka mimo mrozu czynię, i w podskokach jakiejś ciepłej chałupy szukam. A tu znowu wilcy na mnie spoglądają swoimi krwawymi ślepiami. I ja już im nie dotrzymał, tylko zaczął zwiewać gdziekolwiek. Okopy więc też w mig zdobyłem. I  tak lasami, dokładając niemiłosiernie drogi, dotarłem do ludzkich domostw.

      I tam, zaraz na rogatkach dość wyludnionej wiejskiej metropolii, gdzie zaledwie kilka chałup sterczy, natknąłem się na płot w metrowej zaspie. Tuż nad granicą wiecznego śniegu, na zmurszałych drewnianych sztachetach, wisiało przybite pracowicie gwożdzikami z papierowami podkładkami — żeby to ino go wiatr nie zerwał — obwieszczenie o wprowadzeniu stanu wojennego na obszarze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

Błotniak z Bronnej Góry