BŁOTNE ABECADŁO

piątek, 15 października 2010

POLSZEWIZM W CZARTA TCHNIENIU

      Jako że żyję w puszczy, a najmilszymi sąsiadami są mi bobry, łosie , jelenie (okrutnie teraz ryczą), wiewiórki i ptaszydła wszelakie, zgiełk tego marnego świata nie powinien mnie wiele obchodzić. Aliści instynkt stadny nie daje się łatwo poddać eutanazji, choć już dawno obiecywałem sobie rozbrat ze zbiorowymi odruchowymi emocjami, które tylko duchowe spustoszenie przynoszą. Tak więc jako ofiara dobrowolnych lektur i przywidzeń, wiodę żywot na poły tylko godziwy, bowiem wciąż ciekaw jestem, jakie to uzasadnienia dla swych intelektualnych wstrząśnień, zdolna jest wytworzyć przeciętnie wyposażona szara komórka tzw. inteligencji twórczej. I tu wiele pokrzepiających przykładów godnych bezinteresownej uwagi pod pazur mi się wciska.

      Z racji mojej miłości do geografii i sztuk nie zawsze wyzwolonych z obłędu, los zetknął mnie otóż z różnymi jej przedstawicielami. Jednym z ostatnich był aktor, felietonista, pisarz-satyryk, reżyser, dyrektor teatru stanu wojennego w Elblągu Stanisław Tym. Ażeby zaś nie uchybić tradycji niosącej pamięć o godziwym sąsiedzie, co to połowę naszego kontaktu z wiecznością może nam zapewnić; jako że w dawnej guberni suwalsko-augustowskiej nadal panuje duchowy marazm, carskie obyczaje i obowiązują niektóre ukazy - tedy nie bez lęku znalazłem się razu pewnego w domu Stanisława, co to za jeziorną miedzą nieledwie stoi. Stanisław, nie powiem, gościnny starał się być, choć rzadko bywał w swoim domu, zajęty warszawskim półświatkiem. Ja też nie byłem wiele dłużny, starając się o tytuł domowego stałego dostawcy nalewek, których Stanisław był także wytwórcą i, zdawało się, cierpliwym i bezinteresownym smakoszem. Zrazu więc nasze natchnione przyrodnicze sąsiedztwo tkwiło na stabilnej i twórczej opoce. Rozmyślałem już nawet, jaki to odpór damy rządzącej po lasach i w gubernialnym pobliskim mieście postkomunistycznej kamaryli. Belzebub wyczuł jednak pismo nosem i zaczął ogonem zamiatać.
I tak razu pewnego, a szło już ku wiekuistej jesieni, gdy Stasia jak zwykle w domu nie było, zaczął się z tego domostwa swąd jakowyś wydzielać ni to siarki, ni to odchodów jakiejś bestii, przemykającej się ukradkiem pod ścianami, zwieszającej się z pułapu, wyzierającej ze szpar podłogi i wylegującej się w wyuzdanej pozie na Stasiowej wersalce pośród nocnych koszmarów, jak najbardziej sprawdzalnych zmysłami. Trafiło jednak na Błotniaka, bo kiedy na podstawie znamion zewnętrznych stwierdziłem zagrożenie życia pozostałych domowników, niezwłocznie pożogę zdusiłem i czarta precz wygnałem, trzymając przez następne dni straż, co by to bestia nie wróciła.
      Bestia nie daje jednak łatwo za wygraną i ma siłę medialnego przebicia. Dlatego poniewczasie zorientowałem się, że vox populi dokonałem czynu pozbawionego znamion racjonalnego myślenia, pozbawiając bezmyślnie Stanisława duchowego przewodnika i mecenasa, żywionego nie bez samozaparcia własną krwią. Na nic zdało się opróżnianie do białego ranka wszystkich gąsiorków, butelek, flakonów, bukłaczków i piersiówek, i na koniec litrowego szklanego naczynia whisky. Belzebuba upić się nie udało, padł natomiast Stanisław, którego nie bez wysiłku zaniosłem do łóżeczka i nakryłem troskliwie kołderką, zdejmując mu uprzednio spodnie dla jego tylko własnej wygody, co - jak się to okazuje dzisiaj - pan Stanisław lubi także robić publicznie i całkiem na trzeźwo na przedwyborczych wiecach POparcia.

      Dalsze dzieje Stanisława Tyma są znane.
Na początek, po rozstaniu z tubą sekretarza Króla, otrzymał co tydzień całą stronę "Rzepy" (co nikomu się nie udało) i stał się bilbordowym Misiem tego pisma, maskotką zapewne nieco na wyrost, ale w talenty trzeba inwestować. Rozwój twórczy Tyma jednak nie nastąpił i stronę tę Stasio wypełniał takimi trocinami, że zacząłem go podejrzewać o brak instynktu samozachowawczego, co stało w sprzeczności z moją wiedzą, jako że Miś dobrze wie, gdzie schowany jest miód i konfitury. Ówczesna "Rzepa" ograniczyła w końcu powierzchnię wybiegu dla Misia, pozostawiając mu wszakże wstydliwe miejsce na felieton. Tytułowa Danka starała się sprostać oczekiwaniom rzesz wielbicieli, wprowadzając ich w coraz większą konsternację. Tu i ówdzie dały się słyszeć głosy, by "Misia" przerobić na "Rysia", co też się stało, dając wiadomy rezultat.

      I oto odrodził się nam Stanisław Tym ("Polityka" nr30, 28 lipca 2007) jako łańcuchowy pies tych bardziej właściwych przemian, czyli wredny kot Kaczora (Ryś też do kotów należy), i jako frapujący językoznawca, który praktykę bolszewizmu tchnął w POLSZEWIZM. Nowe to pojęciowe proroctwo, ta wyśniona Polszewia, zrodzona z bękarta Traktatu Wersalskiego, upita koktajlem Mołotowa, czerpiąca natchnienie z Łubianki, Workuty, Kołymy i pism swoich ojców założycieli, krew z ich krwi, kość z ich ekshumowanej kości, wypełnia się oto treścią sanacji Rzeczypospolitej. Atmosfera podejrzeń i paraliżującego strachu, wsłuchiwanie się w kroki na schodach, jeżdżące po mieście budy, stadiony przygotowywane na ofiary łapanek, nie kontrolowane rządy monopartii, grożące fałszerstwem wybory stały się esencją dnia codziennego. "Brutalne siły nacisku politycznego" kneblują kolejne wolne sumienia niezależnej dotąd opinii publicznej, zaś ostatnią - szczególnie dramatyczną - ofiarą polowań na czarownice, stał się niejaki Lis. Ale nie wszystko jest takie złe. Realizowany jest wszakże podstawowy kanon baśni, by zwierzęta i stwory inne ludzkim głosem przemawiały, a to pozwala członkom solidarności plemiennej na wpisanie Misia, Rysia, Lisa i na dokładkę Havla na listę zagrożonych wyginięciem gatunków. Morał wszak i tak przyjdzie jeszcze dopisać.
      Aby zaś ratować demo-krację i porządek w Warszawie, tylko patrzeć, jak skupione wokół swych duchowych tuzów inteligencji twórczej baśniowe zwierzątka, poproszą o zbrojną interwencję. Tym razem nie w Moskwie.
 
      Czart tchnie, kędy chce!

26 września 2007 



malowała Błotniaczka