BŁOTNE ABECADŁO

sobota, 30 października 2010

TOŻSAMOŚĆ ŁZY

      Wśród duchowej mizerii reliktu guberni suwalsko-augustowskiej nie jest łatwo sklecić donos na siebie, na topniejące grono przyjaciół, na świat odbity w oku jaszczurki. Pory roku mijają i coraz więcej listów nie odnajduje swoich adresatów. Jedni umierają opuszczając ten padół, i inni umierają, przechodząc w stan zapominania. Jako miłośnik epistolografii przypatruję się tym zjawiskom z wstydliwym zażenowaniem, bowiem - po latach zmagań - pogodziłem w końcu niektórych dawnych przyjaciół i znajomych z wizerunkiem odwiecznego patafiana. Wśród sztuk wszelakich bezinteresowność myśli zdaje się sztuką najtrudniejszą!

       Aliśći i obyczaj pisania listów - wymierający pośród innych wymarłych już obyczajów - zmusza czasem do pisania głupstw, które też są świadectwem naszego istnienia. Aby zaś nie polec w tej nierównej walce z własnym natchnionym bełkotem, cytujemy na wszelki wypadek i dla psychicznej higieny choćby kilka, znanych ze swej uniwersalnośći przysłów polskich, które stanowią przy tym wystarczającą rekompensatę za utraconą krainę dzieciństwa w staropolskiej baśni i brak skupienia w dążeniu do stanu iluminacji. Jawi się więc taka sytuacja jako swoista kara akceptowana także przez nasze elementarne poczucie przyzwoitości, noszone wprawdzie okazjonalnie, ale dumnie, wśród min, ruin i grymasów zdezelowanej tożsamości. Wprawdzie żyją sobie tu i ówdzie te wyroki umysłowej dekadencji na koszt reszty współplemieńców z przynależnym im wdziękiem, bez którego istnienie Teatrzyku Piątek Klepki byłoby wręcz nie do zniesienia; chociaż pozostawiają uczucie estetycznego niedosytu, ale zaraz ściągają mnie za nogi z wysokich rejestrów, karmiąc wątpliwości wkradające się w moją radosną ingerencję w twór bez mała doskonały, niwecząc wszakże wszystkie slogany, przy których życie duchowe mumii zmierza do apostolskiej apoteozy. Jakże mała jest moja duszyczka w obliczu nieskazitelnej czystości moralnej wiekuistej Prawdy, którą nicujemy na wszystkie strony w codziennym trudzie o przetrwanie materii.

       Zdesperowany myślę sobie, jak wyrodnym jestem okazem zoologicznego antypolonizmu i antysemityzmu równocześnie, chociaż tak umiarkowanie kpię sobie z ożywającego co i rusz denata o inicjałach PZPR i z innych rozchybotanych skrótów, wywodzących się z tego izmu. Skrycie też przyznaję, że łatwizna jest to umysłowa, która tylko moją wiarę w oczyszczającą moc wody wiślanej ma z determinacją podkreślać, o czym mówi się na rynku w Kaliszu!
Kiedy więc myśl moja tak w nadmiarze i wbrew mojej woli gdzieś ulata, lub do Kalisza prostym traktem zdąża, kiedy na swych rachitycznych nóżkach napina się i burczy - potrzebne są jakieś szczudła. Zacząłem tedy sobie przemyśliwać, jakie to rękojmie wynikały dla Polan z racji samego istnienia owej przodującej kiedyś siły narodu, której tchnienie jeszcze i dzisiaj czujemy na plecach.

       Otóż ludziom żyło się coraz godniej i dostatniej. Mieliśmy flotę, kopalnie, huty, stocznie i sanatoria, bezpłatne lecznictwo i szkolnictwo, związki i stypendia twórcze, pochody pierwszomajowe, "Śląsk" i "Mazowsze", powszechne zatrudnienie i kino moralnego niepokoju, talony na samochody dla sprzedajnych intelektualistów i artystów - z których lepiono funkcjonujące i dzisiaj autorytety - tanie książki i mieszkania, 3 miliony członków PZPR, milicję obywatelską, nagrody państwowe, ludowe wojsko, dziurawą cenzurę, wymierny zaprzaństwem dostęp do paszportu, wolne wybory i koncesjonowaną opozycję, dziennik telewizyjny i bezpieczne granice. I wreszcie mieliśmy nasze sumienia dogorywające w ostatnich myślach tych najbardziej osamotnionych, którym wpychano do ust - przed strzałem w tył głowy - pachnące sośnianym lasem trociny. I, nie bez kozery, mieliśmy różne polityczne przełomy i wymuszone olśnienia, a wreszcie też marcowe wypadki roku '68, czyli ów niewybrednie nazywany "Holokaust urządzony przez Polaków", stanowczo nie doceniany dzisiaj przy majstrowaniu polskiej myśli politycznej.
       A więc już wówczas wielu, nie mogąc sobie poradzić z urzekającą wielowymiarowością świata, odwoływało się do filozofii godnej skrwawionego napletka. Tak pojmowana dezynfekcyjna działalność umysłowa, którą polecam wszystkim mającym jakieś rozterki, doprowadziła otóż do sytuacji, gdy do każdego prawie zdania trzeba dopisywać obszerne przypisy, czyli narażać większość plemienia Polan na niewysłowioną udrękę. Dlatego najłatwiej jest ogłosić koniec epoki, początek nowej i zaraz potem jej upadek. Wszystko ma być nowe, a białe plamy w naszych zamazanych życiorysach, gdzie tkwią kłopotliwe sekwencje, możemy znów zaczerniać literkami niewinnej bazgraniny.
A więc Nowe Państwo - jak magiczny Nowy Wyraz!

       Tymczasem już na tę III RP składa się dorobek wielu klasyków.
Jeszcze chłopięciem będąc, przeczytałem u Stanisława Lema w "Astronautach" o zwycięstwie komunizmu na całym świecie gdzieś tak w okolicach naszego roku 2006. Zwykła podróż do jakiejś gwiazdy wdawała mi się równie realna. Po latach Lem przyrównał stan swojego kontaktowania się z tubylczą ludnością do jednoosobowej gry w szachy. Przenikliwa ta uwaga zdawała się jednak pomijać skutki owego futurystycznego wróżbiarstwa, wykazując przy tym nadmierne oczarowanie skutecznością medialnego urabiania tychże tubylców na naród beznadziejnych kretynów.
I oto jesteśmy świadkami, jak Gwiazda tej umownej przecie IV RP blednie i miga zwodniczo, a niektórzy ogłosili już wręcz jej upadek. Biorąc jednak pod uwagę czas potrzebny światłu Gwiazdy IV RP na dotarcie nad Wisłę, może się okazać, że światło Jej Majestatu dotrze do nas dopiero wtedy, gdy ona sama nie będzie już zdolna do istnienia, dając tym samym asumpt do kolejnego beznadziejnego powstania.

       Aliści chrześcijański niestety Bóg, znużony powszechnym oczekiwaniem na swoje Miłosierdzie, uronił był Łzę nad opadłym liściem. Ta Łza odbija się w nieruchomym oku jaszczurki. Ta Łza przez Kraj nasz się toczy.


3 września 2007


Błotniak z Bronnej Góry