"Nagrodą za dobry czyn jest to, że się go dokonało" – powiadał Seneka Młodszy.
W Polsce, tej jeszcze Polsce, taka nagroda jest w głębokim poważaniu – co najwyżej spowoduje zniecierpliwione wzruszenie ramion i puknięcie się w czoło, jako znak postradania zmysłów i poczucia rzeczywistości.
Bowiem splendor, nie przystający do zasług, jest największym łupem, jakim można się poszczycić w "służeniu" Rzeczypospolitej.
A więc awanse, sarkofagi, medale, synekurki, odprawy, zapomogi dla równiejszych, niebotyczne dla normalnego śmiertelnika pensje... i ta postępująca ślepota – to atrybuty klasy, która lubi powtarzać, że w tak ciężkich warunkach realizuje narodowy mesjanizm (dla wybrańców).
Gdzieś obok trwa – jeszcze w milczeniu – skasowana klasa potomków Polan, której zagipsowano usta, na głowy nałożono worki po medialnej sieczce. Grają trąbki, pochylają się sztandary, z nieba zaczyna spadać ogień Apokalipsy i skrzydła samolotów.
A przecież tak jeszcze niedawno odbyliśmy w podniosłym nastroju obowiązkowe ćwiczenia ze zdolności przeżywania chwilowych patriotycznych uniesień. Okazało się, że bardziej zdolni jesteśmy opłakiwać ofiary nieszczęśliwego wypadku – zawinionego zespołem przyczyn złożonych, zwanych w skrócie nadmierną kawaleryjską fantazją – niźli utratę Rzeczypospolitej.
Ale jeśli rozbicie się prezydenckiego samolotu jest takim własnie "największym powojennym nieszczęściem", to już żadną miarą nie da się przywrócić właściwych proporcji między tzw. polską duszą, polskim sercem i rozumem. Toniemy bowiem w masie odpadków, które sami tworzymy.
W tej sytuacji, aby nie przedłużać własnej agonii, opuszczeni dramatycznie przez elity – których wywyższenie przybrało wymiar tak niespodziewany także dla nich samych – umocnieni wiarą, że najlepiej wygląda nasza piastowska wspólnota na egzekwiach i paradach – wspomnijmy choć przez chwilę na ten grób skromny na Bródnie, w którym spoczywają doczesne szczątki Romana Dmowskiego. Daleko im przecież do splendoru truchła, które zajmuje miejsce w wawelskiej nekropolii.
A przecież tak jeszcze niedawno odbyliśmy w podniosłym nastroju obowiązkowe ćwiczenia ze zdolności przeżywania chwilowych patriotycznych uniesień. Okazało się, że bardziej zdolni jesteśmy opłakiwać ofiary nieszczęśliwego wypadku – zawinionego zespołem przyczyn złożonych, zwanych w skrócie nadmierną kawaleryjską fantazją – niźli utratę Rzeczypospolitej.
Ale jeśli rozbicie się prezydenckiego samolotu jest takim własnie "największym powojennym nieszczęściem", to już żadną miarą nie da się przywrócić właściwych proporcji między tzw. polską duszą, polskim sercem i rozumem. Toniemy bowiem w masie odpadków, które sami tworzymy.
W tej sytuacji, aby nie przedłużać własnej agonii, opuszczeni dramatycznie przez elity – których wywyższenie przybrało wymiar tak niespodziewany także dla nich samych – umocnieni wiarą, że najlepiej wygląda nasza piastowska wspólnota na egzekwiach i paradach – wspomnijmy choć przez chwilę na ten grób skromny na Bródnie, w którym spoczywają doczesne szczątki Romana Dmowskiego. Daleko im przecież do splendoru truchła, które zajmuje miejsce w wawelskiej nekropolii.