BŁOTNE ABECADŁO

sobota, 30 października 2010

TOŻSAMOŚĆ ŁZY

      Wśród duchowej mizerii reliktu guberni suwalsko-augustowskiej nie jest łatwo sklecić donos na siebie, na topniejące grono przyjaciół, na świat odbity w oku jaszczurki. Pory roku mijają i coraz więcej listów nie odnajduje swoich adresatów. Jedni umierają opuszczając ten padół, i inni umierają, przechodząc w stan zapominania. Jako miłośnik epistolografii przypatruję się tym zjawiskom z wstydliwym zażenowaniem, bowiem - po latach zmagań - pogodziłem w końcu niektórych dawnych przyjaciół i znajomych z wizerunkiem odwiecznego patafiana. Wśród sztuk wszelakich bezinteresowność myśli zdaje się sztuką najtrudniejszą!

       Aliśći i obyczaj pisania listów - wymierający pośród innych wymarłych już obyczajów - zmusza czasem do pisania głupstw, które też są świadectwem naszego istnienia. Aby zaś nie polec w tej nierównej walce z własnym natchnionym bełkotem, cytujemy na wszelki wypadek i dla psychicznej higieny choćby kilka, znanych ze swej uniwersalnośći przysłów polskich, które stanowią przy tym wystarczającą rekompensatę za utraconą krainę dzieciństwa w staropolskiej baśni i brak skupienia w dążeniu do stanu iluminacji. Jawi się więc taka sytuacja jako swoista kara akceptowana także przez nasze elementarne poczucie przyzwoitości, noszone wprawdzie okazjonalnie, ale dumnie, wśród min, ruin i grymasów zdezelowanej tożsamości. Wprawdzie żyją sobie tu i ówdzie te wyroki umysłowej dekadencji na koszt reszty współplemieńców z przynależnym im wdziękiem, bez którego istnienie Teatrzyku Piątek Klepki byłoby wręcz nie do zniesienia; chociaż pozostawiają uczucie estetycznego niedosytu, ale zaraz ściągają mnie za nogi z wysokich rejestrów, karmiąc wątpliwości wkradające się w moją radosną ingerencję w twór bez mała doskonały, niwecząc wszakże wszystkie slogany, przy których życie duchowe mumii zmierza do apostolskiej apoteozy. Jakże mała jest moja duszyczka w obliczu nieskazitelnej czystości moralnej wiekuistej Prawdy, którą nicujemy na wszystkie strony w codziennym trudzie o przetrwanie materii.

       Zdesperowany myślę sobie, jak wyrodnym jestem okazem zoologicznego antypolonizmu i antysemityzmu równocześnie, chociaż tak umiarkowanie kpię sobie z ożywającego co i rusz denata o inicjałach PZPR i z innych rozchybotanych skrótów, wywodzących się z tego izmu. Skrycie też przyznaję, że łatwizna jest to umysłowa, która tylko moją wiarę w oczyszczającą moc wody wiślanej ma z determinacją podkreślać, o czym mówi się na rynku w Kaliszu!
Kiedy więc myśl moja tak w nadmiarze i wbrew mojej woli gdzieś ulata, lub do Kalisza prostym traktem zdąża, kiedy na swych rachitycznych nóżkach napina się i burczy - potrzebne są jakieś szczudła. Zacząłem tedy sobie przemyśliwać, jakie to rękojmie wynikały dla Polan z racji samego istnienia owej przodującej kiedyś siły narodu, której tchnienie jeszcze i dzisiaj czujemy na plecach.

       Otóż ludziom żyło się coraz godniej i dostatniej. Mieliśmy flotę, kopalnie, huty, stocznie i sanatoria, bezpłatne lecznictwo i szkolnictwo, związki i stypendia twórcze, pochody pierwszomajowe, "Śląsk" i "Mazowsze", powszechne zatrudnienie i kino moralnego niepokoju, talony na samochody dla sprzedajnych intelektualistów i artystów - z których lepiono funkcjonujące i dzisiaj autorytety - tanie książki i mieszkania, 3 miliony członków PZPR, milicję obywatelską, nagrody państwowe, ludowe wojsko, dziurawą cenzurę, wymierny zaprzaństwem dostęp do paszportu, wolne wybory i koncesjonowaną opozycję, dziennik telewizyjny i bezpieczne granice. I wreszcie mieliśmy nasze sumienia dogorywające w ostatnich myślach tych najbardziej osamotnionych, którym wpychano do ust - przed strzałem w tył głowy - pachnące sośnianym lasem trociny. I, nie bez kozery, mieliśmy różne polityczne przełomy i wymuszone olśnienia, a wreszcie też marcowe wypadki roku '68, czyli ów niewybrednie nazywany "Holokaust urządzony przez Polaków", stanowczo nie doceniany dzisiaj przy majstrowaniu polskiej myśli politycznej.
       A więc już wówczas wielu, nie mogąc sobie poradzić z urzekającą wielowymiarowością świata, odwoływało się do filozofii godnej skrwawionego napletka. Tak pojmowana dezynfekcyjna działalność umysłowa, którą polecam wszystkim mającym jakieś rozterki, doprowadziła otóż do sytuacji, gdy do każdego prawie zdania trzeba dopisywać obszerne przypisy, czyli narażać większość plemienia Polan na niewysłowioną udrękę. Dlatego najłatwiej jest ogłosić koniec epoki, początek nowej i zaraz potem jej upadek. Wszystko ma być nowe, a białe plamy w naszych zamazanych życiorysach, gdzie tkwią kłopotliwe sekwencje, możemy znów zaczerniać literkami niewinnej bazgraniny.
A więc Nowe Państwo - jak magiczny Nowy Wyraz!

       Tymczasem już na tę III RP składa się dorobek wielu klasyków.
Jeszcze chłopięciem będąc, przeczytałem u Stanisława Lema w "Astronautach" o zwycięstwie komunizmu na całym świecie gdzieś tak w okolicach naszego roku 2006. Zwykła podróż do jakiejś gwiazdy wdawała mi się równie realna. Po latach Lem przyrównał stan swojego kontaktowania się z tubylczą ludnością do jednoosobowej gry w szachy. Przenikliwa ta uwaga zdawała się jednak pomijać skutki owego futurystycznego wróżbiarstwa, wykazując przy tym nadmierne oczarowanie skutecznością medialnego urabiania tychże tubylców na naród beznadziejnych kretynów.
I oto jesteśmy świadkami, jak Gwiazda tej umownej przecie IV RP blednie i miga zwodniczo, a niektórzy ogłosili już wręcz jej upadek. Biorąc jednak pod uwagę czas potrzebny światłu Gwiazdy IV RP na dotarcie nad Wisłę, może się okazać, że światło Jej Majestatu dotrze do nas dopiero wtedy, gdy ona sama nie będzie już zdolna do istnienia, dając tym samym asumpt do kolejnego beznadziejnego powstania.

       Aliści chrześcijański niestety Bóg, znużony powszechnym oczekiwaniem na swoje Miłosierdzie, uronił był Łzę nad opadłym liściem. Ta Łza odbija się w nieruchomym oku jaszczurki. Ta Łza przez Kraj nasz się toczy.


3 września 2007


Błotniak z Bronnej Góry

piątek, 29 października 2010

ZAMKNIJ MI OCZY

Pamiętasz to jezioro
Co lśnieniem swoim spowijało nas
W gąszczu gałązek i dzikich traw?

I płynęła ku nam wenecka łódź
Bez frędzli i strusich piór
Pod baldachimem niebo się ukryło
I blednąca gwiazda.

Teraz tu jesteś
W Tobie zamieszkał ptasi gwar o świtaniu
W Tobie poczyna się jesienny wiatr i zamieć
Zasypująca wszystko.

Gdy Sternik
Ukazuje nam wreszcie
Swoje oblicze.

Bronna Góra, w roku 2000


LACRIMOSA


"LACRIMOSA" - olej
malował Błotniak z Bronnej Góry

czwartek, 28 października 2010

LIST DO KICI KOCI

ks. Janowi Twardowskiemu

Dzisiaj, gdy ten list do Ciebie piszę
Nadeszły jesienne chłody, życie skurczyło się
Do ciemnej kropki nad literką z
— Wątroba boleje
Żydzi lamentują
Miłosz stuka palcem w ścianę
Wyspiański milczy
Grochowiak uzupełnia zawartość walizeczki
Iwaszkiewicz wysypuje z kieszeni naftalinę
Małgorzata Hillar wyciera gumką swój wiersz
Nad Utratą
Zbigniew Bieńkowski biegnie do niej
Z siatką na motyle
Krzysztof Mętrak czeka przy Grubej Kaśce
Na Zwiastowanie i Miłosierdzie
Stażewski wkłada do ust czekoladkę
I zawija się szczelniej w niebieski szlafrok
Edzio Krasiński wyciąga nitkę z tego szlafroka

I przykleja ją na murach Paryża
Na odpowiedniej wysokości
Janusz Bogucki wpada raptem do Bronnej Góry
Z zawiniątkiem pod pachą
Z Haliną Piprek jedziemy nad Wisłę
I do Maciejowic
Igor Newerly buduje stół na nasze spotkanie
W Zgonie
Janek Dziędziora przysiada na kamieniu
I po długim milczeniu
Znów zaprasza mnie do domku Kici Koci
Na kolację (będzie wódeczka i kartofle)
Antoni Trocki zaprzęga kobyłkę do sań
Choć to jeszcze nie pora
Jan Szymański wyciąga z ukrycia latawiec
Z purpurowym ogonem
Felek Jakubowski zjada kaszkę

Jak Ostatni Sakrament... 
Na firmamencie
Himilsbach z Maklakiewiczem
Opleceni falującymi wstęgami
Unoszą się bezwiednie.


Tadzio zakłada skobel w drewutni 
I mówi do mnie w pochyleniu:  
Tędy wyszedł Bóg Ojciec. 

12 października 2004




"Nad Utratą" — rysunek piórkiem
rysował Błotniak z Bronnej Góry
 

MODLITWA

Ojcze nasz, Baga
Sam masz wgląd we wszystkie nasze sprawy
Widzisz naszą głupotę i zaprzaństwo
Spoglądasz w naszą ukradkiem skrywaną małość.
Ojcze, Panie nasz
My tak sobie tu żyjemy
Nie umiejąc Twoich czynów rozpoznać
Dziedzictwa Tej Ziemi unieść.
Nasze gesty są puste
Z książek powypadały literki
Nasza mowa stała się niezborna.
Jesteśmy jako te kukiełki, które nie żyją
Ale ożywają.
My, zaklęci w kamienie rycerze.
Teraz, aby nas ożywić, nie wystarczą nasze łzy.
Zatraciliśmy bowiem także poczucie wstydu.

Ojczyzna
Kraj nad łąkami
Brzezina i olch czernina
Piasek na kołach.

Baga
Jeśli tu z nami jesteś — wytrwaj!

Nie umieliśmy unieść Twojej łzy
I ona teraz przez nasz Kraj się toczy.

Błotniak z Bronnej Góry

O RYBIE NA ŚWIĄTECZNY STÓŁ

      Chyba zacznę komentować felietony Macieja Rybińskiego, którego wołają Rybą!
A jak bardziej opanuję sztukę drapania pazurem w pożółkłe karty z jego felietonami, kiedy już zacznę odróżniać ż z kropką od rz, wtedy dopisywać będę do nich własne, nigdy przedtem nie spisywane oracje. Zawsze to przecież Ryba o czymś zapomni, coś innego potraktuje z lekceważeniem lub nadmierną uwagą. Zdarzyć się też może jakiś bardziej kompromitujący detal, i ja wtedy, czychający na taką okazję, będę pierwszy na miejscu tego sromotnego wypadku. I niespiesznie, z wyrachowaniem, rzecz całą opiszę.
       Czeka mnie więc przyszłość ciekawa, bo jako rzep uczepiony ogona Ryby będę mógł donosić do gazet i odpowiednich archiwów o wszelkich Ryby poczynaniach, czyli - mówiąc językiem literackim - o tym, co Ryba z siebie w upojeniu wydala.
       Nadarza się właśnie ku temu wyborna okazja, bowiem przymusowo okupujący budynek Sejmu Posłowie i Posłanki - w naszej błotnej społeczności nazywani Obiecanki i Cacanki - przeznaczyli środki budżetowe na dofinansowanie ogrodów zoologicznych w celu przygotowania ich do przyjęcia nowych pensjonariuszy. (W więzieniach brak już miejsc).

       Dla Ryby powstanie zapewne oddział specjalny muzeum oceanograficznego p.n. Rybacka Spółdzielnia Pracy, dla której hodowla rybek w akwarium - do którego Ryba zostanie wspaniałomyślnie wpuszczona - będzie priorytetowym zadaniem postawionym przez wszystkie ministerstwa czuwające nad dalszym rozwojem gospodarki narodowej.
       I w takim oto akwarium, wśród kiełbików, skalarów, welonów i pływających tu i ówdzie majestatycznych ośmiornic, czas będzie upływał Rybie wyjątkowo godnie.
Szczególnie cenne mogą się okazać zapiski Ryby uzasadniające sens przemiany człowieka w Rybę. Bowiem moda na imiona ptasie i wszelakich innych stworów nie ominęła także gryzipiórków.
Nawet w IV Oddziale Oczyszczania Kraju powszechnie szanowany kierownik zsypu przyjął chrzest i czyni teraz honory za wszystkie pluszaki, dożywające swych dni na terenie objętym jurysdykcją IV RP. 
       Ja, jako wyliniałe i przesadnie spleśniałe ptaszydło, kalające własne gniazdo z upodobaniem godnym lepszej sprawy, mające wciąż nazbyt często występującą skłonność do kłapania dziobem po próżnicy, zostanę obdarowany obiecaną mi przez Polan złotą klatką. A były premier jeszcze III RP, którego szybko na pocieszenie mianowano bankowcem, w uznaniu moich zasług zawiesi mi na szyi piętnujący dzwoneczek zamiast odznaczenia.

       Kiedy więc w wigilijny wieczór pojawi się na stołach wielu Polan owa przyrządzana na tak wiele sposobów Ryba - niedaleko będzie do świątecznego kanibalizmu.
Z tego to powodu Ryba marzy sobie, aby w teorii i praktyce ewolucji zająć zaszczytne miejsce u boku małpy, a najlepiej wcielić się nie tylko w jej skórę, ale i w duszę. Małpi móżdżek też co prawda niektórzy sobie cenią, ale przynajmniej ten obyczaj nie ma już nic wspólnego z naszymi świętami.
I to jest prawdziwy powód, dla którego Ryba chce zostać zwykłą Małpą!

       Czegóż to nie robi się, aby uratować własną skórę.
Najwyraźniej cudze życie ma mniejszą wartość.

19 grudnia 2006





rysowała Błotniaczka

ŻYCIE NA ŚMIETNIKU

      Jako ten zaledwie marny przyczynek do naszych dziejów, jako ten dwukropek, przecinek i wykrzyknik, siedzę sobie oto przy moim oknie i wyglądam, bezradnie patrząc na zafajdany trawnik, którego ze względu na moje umysłowe ograniczenie i wiek nie mogę posprzątać.
Od czasu do czasu macham przyjaźnie łapą do ludzi i Głupków też, co nie oznacza wcale, że jestem zwolennikiem przyjemnej i usypiającej retoryki. Pewnie dlatego wierzę wciąż jeszcze w moc słów, chociaż moje strzały nie po to są, aby zabijać i ranić. Mało kto jednak to rozumie!
Im więc głupsza gdzieś wypowiedź, tym większe kółko zainteresowań solidarnie umysłowej niemocy.
Ja seplenię, ty seplenisz - więc razem tworzymy myśli w odwieczne wartości zaklęte.

       Nie na wiele też się zdaje  przypominanie zasad erystyki, gdy niektórzy recenzenci przyjmują na siebie nieco nadmierny trud wyjaśniania innym sensu i intencji myśli, których oni sami zupełnie nie rozumieją. I takie właśnie klony propagatorów różnych izmów fikają sobie radośnie w internetowej przestrzeni, zasmradzając swymi odchodami każdą ciekawie zapowiadającą się dyskusję. A ponieważ nie jestem miłośnikiem publicystyki Stpiczyńskiego, znajduję się w prawdziwym kłopocie, bowiem tego rodzaju działalność przeradza się w krótkim czasie w brzemienne posłannictwo, grożące fizycznym unicestwieniem każdej myśli. Aliści i recenzentom brakuje zazwyczaj nie tylko myśli, ale i słów, więc obdzielają epitetami zjawiska i osoby, imputując przy okazji recenzowanym obiektom wynaturzoną agresję do recenzenta, pozostawiając w ten sposób meritum sprawy - jak najbardziej zresztą słusznie - poza przedmiotem swych zainteresowań. No, ale skoro tylko takich recenzentów jako nikczemne ptaszydło się dorobiłem, to widocznie nie zasługuję na nic lepszego. W końcu wielkość moich wrogów może dodać moim piórom splendoru! A tak to tylko pohańbienie mnie czeka!
W wyniku tej kłopotliwej sytuacji muszę jednak zadać sobie pytanie, po której stronie tego krzywego lustra ja sam się znajduję? 
      I tu z pomocą przychodzi mi nieoceniona Ziuta Hennelowa, która proponuje mi pełne pokory milczenie. Powiada ta niewiasta, że Chrystus także mediów do dyspozycji nie miał.
W tej sytuacji - myślę sobie - jednoosobowa gra w szachy wyraża najpełniej ducha polemik, które to dojmujące uczucie musiało i Stanisławowi Lemowi dotkliwie ciążyć, ale nie mógł przecież też wiedzieć, że żadna moja z nim polemika na internetowej stronie Tygodnika Powszechnego nigdy nie została opublikowana. Umarł więc Lem z rezygnacją i w poczuciu pisarskiej klęski. 
A ja latam sobie coraz niżej i dziób kaleczę o przypadkowe sprzęty: a to wiadro dziurawe, a to sedes rozbity, a to potykam się o własną pisaninę w miejscach przypadkowych...

       W takim właśnie duchu przebiega moje życie z Głupkiem, który na dodatek chce mi koniecznie wytłumaczyć sens aliteracji, aluzji historycznej i literackiej, objaśnić skomplikowaną figurę antytezy.
"I ty, mój czytelniku, powoli, powoli czytaj" - chciałbym powiedzieć za Tuwimem.
Ale i to nie zda się na nic. Bo nieśmiertelny Głupek żąda takiego formułowania myśli, aby on sam, bez zbędnego wysiłku, wszystko sobie sam wyrozumował. Nie wystarcza mu już ta duchowa strawa serwowana specjalnie dla niego przez telewizję, prasę codzienną i kolorowe tygodniki.
Głupek ma bowiem jeszcze ambicje!

       "Z prochuś powstał, w małpę się obrócisz" - mawiał Adolf Nowaczyński.
I ta sentencja zdaje się sprzyjać także marzeniom Ryby!

19 grudniu 2006

P.S. Trzeba tu przypomnieć, że Rybą nazywano właściciela świetnego publicystycznego pióra, zmarłego niedawno Macieja Rybińskiego.

Błotniak z Bronnej Góry
 

SKRZYNKA PORAD PRAKTYCZNYCH

      Życie na półce upływa wśród powszedniej nudy.
Kiedy więc nie mogę zasnąć - zdaje mi się, że myślę.
Niedościgłym jednak dla mnie wzorem jest sen Kisiela.
Kiedy Kisiel spał - myślał także.

       Kiedy nie mogę zasnąć - jako miłośnik epistolografii - piszę listy.
Gdy jednak w świetle dnia listy te czytam, odkładam je zrezygnowany na półkę: moje pisanie nie może przynieść nikomu nic dobrego, bowiem tylko niepotrzebny niepokój moje słowa zrodzić mogą.
A gdybym tak do moich listów dołączał butelkę przedniego wina z instrukcją użycia: - najpierw otwórz butelkę, potem list... I w takiej oto teatralnej desperacji wracam na moją półkę.

       Jednakże i u nas, Błotniaków, zdarzają się rzeczy poruszające i niezwykłe.
Którejś zimy, gdy w naszej chatce słychać było tylko wielką puszczańską ciszę, drzwi się otwarły i wszedł obsypany śniegiem doktor Dolittle. Tym razem jednak, zanim zaczął nam czytać swoją ostatnią książkę, zanim ustał harmider wśród ptaszydeł - co skrzętnie wykorzystywali niektórzy półkownicy, wyżerając strawę swoim sąsiadom - oznajmił nam o swoim epokowym wynalazku.
Była to skrzynka pocztowa!

       Z niemałym trudem zmajstrowaliśmy to pudełko i powiesiliśmy na ścianie chatki.
Rankiem wszystkie ptaszydła obudziły się szczęśliwe. Jeden przez drugiego, tłocząc się i przepychając, poczłapaliśmy do skrzynki.
I spoczęły w niej wszystkie odkładane na półki listy z felietonami, wierszami, obrazkami, opisami naszych lotniczych podróży i Bóg jeden wie, co jeszcze.
Mijaly pory roku i lata... Skrzynka pełniła swoją pożyteczną rolę. To nasze półkowe życie, dawniej nie do zniesienia, stało się elitarnym przywilejem.
Aliści któregoś dnia przechodzący renifer rozbił naszą czarodziejską skrzynkę i wypadły z niej wszystkie nasze listy.

       Ostatnio znów zacząłem nasłuchiwać.
Włączam radio i słyszę nowy wiersz poetki, która zasiada na redaktorskim stołku pewnego pisma, do którego przed rokiem wysłałem moje wiersze. I jakąś tak dziwnie znajomą strofę słyszę...
Innym razem czytam gazetę i moje własne literki skaczą mi filuternie przed oczami...
- Ach, przemęczony jesteś i znowu jest jesień...
- No tak, przecież nasze listy nigdzie dotrzeć nie mogły. 
Kiedy w końcu zasypiam - śni mi się nasza nieszczęsna skrzynka pocztowa.
Następny więc list wrzucam do kosza na jakimś przystanku tramwajowym lub na dworcu w Małkini.
Tym razem na pewno dotrze do adresata.

       Wio, koniku, wioo...

listopad 2006

Błotniak z Bronnej Góry

wtorek, 26 października 2010

POWTÓRNE NARODZINY


"POWTÓRNE NARODZINY" - olej
malował Błotniak z Bronnej Góry

O SZTUCE PISANIA FELIETONÓW

      Postanowiłem się rozejrzeć w jakim towarzystwie przyjdzie mi przebywać. Nie żebym chciał zaraz nosa zadzierać, bowiem wiele zapewne mógłbym się nauczyć. Fach to niewdzięczny, publiczność czycha na każdą podejrzaną i jąkającą się puentę. Trzeba być błaznem i mędrcem, genialnym dziecięciem lub znaną aktorką, można też być ministrem lub prezydentem.
Konkurencja więc nielicha - pomyślałem z goryczą.
Ileż to ja slów i myśli pięknych zmarnowałem w przeszłości powierzając je bezinteresownie mojej epistoligrafii?
Czemuż tak rozrzutny byłem i teraz listy moje, które felietonami wszak być powinny, butwieją wśród wstążek, zasuszonych liści, koronek zrudziałych, pasemek włosów zwiniętych filuternie w loki, wśród mysiego łajna? W cóż ubrać mam teraz moje myśli wzniosłe i moje wzniosłe brednie?

       Przyglądam się tedy z smętkiem portretom P.T. Felietonistów i żadnego, choćby złudnego podobieństwa do siebie znaleźć nie mogę. 
Aleksander Małachowski na przykład, mój sąsiad poniekąd, patrzy na mnie z dobrocią surową, z namysłem, który wskazujący palec pod uniesioną brwią wydatnie podkreśla. Siwa broda jest tegoż zamyślenia delikatną zasłoną.
A Tym Stanisław, także mój sąsiad - poniekąd - trzyma się za czcigodnie rozplanowaną łysinę w bolesnym frasunku. Martwi mnie, że już tak długo trzyma się wciąż za tę samą stronę głowy.
Piotr Nowina - Konopka trwa w wężowym splocie swych własnych dłoni, jakby bał się włożyć je pod kołdrę.
Mało oryginalny jest portret Czesława Bieleckiego, który przedstawia w istocie Stanisława Tyma rozluźnionego po napisaniu felietonu.
Jerzy Pilch po pierwszej niezadowalającej przymiarce do swojego portretu w ogóle na mnie nie patrzy w słusznym przeświadczeniu, że mam nad nim przewagę, bowiem mogę się mu bezkarnie przypatrywać do woli.
Ryszard Marek Groński od lat wdzięczy się w ten sam sposób w oczekiwaniu na oferty.
Niezwykłą przemianę w dniu swoich sześćdziesiątych urodzin przeszedł Krzysztof Zanussi, który z chłodnego intelektualisty i miłośnika podróży, przepoczwarzył się w radosnego trzydziestolatka. Ta metamorfoza dokonała się niewątpliwie pod wpływem twórczości Franza Kafki. Ja jednak mniemam nikczemnie, że przemiana ta nie została jeszcze zakończona.
No, i pozostał mi jeszcze Ludwik Stomma. Kiedy na niego patrzę, to mam przeczucie, że wypicie z nim butelki czerwonego wina, a nawet kilku butelek równie zacnego wina białego, nie byłoby czasem straconym.
       Na tym muszę zakończyć ten z konieczności ograniczony przegląd sarmackich harcowników. Ci, których w tym spisie pominąłem, niechaj się nie obrażają. Do ich wizerunków mogę powrócić przy innej okazji.

       Kiedy więc już moja sytuacja stała się naprawdę nie do zniesienia, poszedłem i ja po moją haubicę, która od ostatniej potyczki wśród pustych flaszek leżała, wsadziłem jej w paszczę flaszkę z cuchnącą miksturą i lont zapaliłem.
I oto w słupie gorącego powietrza tęcza się ukazała i obłoki różowe, a na firmamencie Maklakiewicz z Himilsbachem opleceni falującymi wstęgami unosili się bezwiednie. Tego dnia nad Zakątami wzbierała rzeczywiście światłość jakaś wiekuista. Chłopi w białych koszulach wylegli gromadnie na gościniec. Cisza zaległa na gumnach. Od strony miasta widać już było ciemną chmurę, słychać było trąbki i wiwaty. W paradnym mundurze, z pysznymi piórami na złotym chełmie, wśród dzieci sypiących polne kwiaty, zbliżał się do nas - jak chabrowy cień swoich lampasów - Stanisław Tym powracający z występów.

       A ja, cóż? Blaszana atrapa - czy zbroja posępna?!
Koci, koci łapki...

Bronna Góra,
Wrzesień 1999

P.S. - w marcu 2002
Ten felieton rozchodził się pocztą pantoflową.
Ale już to wystarczyło, aby niektórzy wielebni Felietoniści zadbali bardziej o swoje wizerunki.

I tak Aleksander Małachowski zrezygnował z portretu swego palca. Tym Stanisław zredukował swoją podobiznę do ascetycznej kreski Mrożka. Piotr Nowina-Konopka okazał się odporny na wszelkie przemiany. Czesław Bielecki tak się przejął moją krytyką, że w ogóle zniknął. Jerzy Pilch zdobył się na odwagę i teraz patrzy mi prosto w oczy. Ryszard Marek Groński nadal podoba się samemu sobie. Ludwik Stomma czeka cierpliwie na chwilę, w której będzie mógł mi zarzucić oszczerstwo.

Błotniak z Bronnej Góry 

poniedziałek, 25 października 2010

ZELÓWKI PREZYDENTÓW

      Polska i Francja mają prezydentów wzrostu nikczemnego.
Kiedy jednak w sposób zaiste dostojny spacerują oni po czerwonych dywanach rozścielanych na trasach ich spacerów - czy to dla wygody, czy to dla wskazania kierunku - jeden szczegół ich odróżnia. Są to zelówki prezydentów.
Nasz prezydent pogodził się z losem i spoczywa na cienkiej podeszwie, która w dostateczny sposób symbolizuje umysłowe podwaliny IV RP. Francuski prezydent, zgodnie z francuską racją stanu i tradycją kolonialną, o bardziej stabilne zelówki się postarał.

       W tym momencie nawiedza mnie wspomnienie o starym szewcu z ulicy Radzymińskiej, który podwyższał mi zelówki i obcasy nie dla próżnego splendoru posiadania zamorskich terytoriów - w tym Madagaskaru - nie dla ratowania głowy w ścisku autobusu linii 119, ale dla zbytku jeżdżenia na łyżwach po zlodowaciałym śniegu, co mocowane przez niego platki umożliwiały.

       Umarł już dawno stary szewc zapijający swoją starość przy moich platkach w maleńkim warsztacie obok cukierni Kowalewskiego, gdzie były wyborne napoleonki, które uwielbiała moja mama.
Umarł fryzjer pochylający się nade mną w zmatowiałym lustrze zawieszonym na zbrązowiałej od tytoniowego dymu zielonkawej ścianie z misterną inkrustacją malarskiego wałka.
Znikł kiosk, w którym wypatrzyłem tajemniczą książkę o szczęśliwym chłopcu, a ktoś czekający w kolejce dołożył mi połowę pieniędzy na jej kupno.
Wycięto drzewa, zwalono wysoki tajemniczy płot u zbiegu ulic Trockiej i Korzona, ogrody zamieniono na parkingi...

       W taką oto literacką peregrynację można się niebacznie udać poszukując straconego czasu. Wystarczy widok prezydenckich zelówek na czerwonym w dodatku dywanie.
Kiedyś Marcel Proust posłużył się w tym celu dobrze wypieczoną magdalenką. Dzisiaj Magdalenka kojarzy się nazbyt złowrogo, co i zamknięty - zdawałoby się - sens literatury wypacza i roboli od pióra na niebezpieczne manowce zwodzi.

W czerwcu, Roku Pańskiego 2007

Błotniak z Bronnej Góry

niedziela, 24 października 2010

NOTATKA Z CONRADA

Oto mój powrót z przelotu miast
Ukrytych w płótnach sarongów królewskich podróży
Którymi władam z nie mniejszą siłą
Niż moje wiosło
Falą
Która uczyniła mnie
bez Ciebie.

Błotniak z Bronnej Góry

sobota, 23 października 2010

MORDOBICIE

 
      Zawżdy nie ględziłem już dość dawno, że tego wozu chabety nie uciągną?
A tu na domiar złego Woźnica walił sobie ze swego korkowca na prawo i lewo i na wiwat, wśród aplauzu szmacianej gawiedzi, nawykłej na co dzień do kopania szmacianki. Chabety po każdym wystrzale podrywały się do chwilowego biegu, podnosiły nieco smętne swoje łby w oczekiwaniu na kostkę cukru - złorzecząc w duchu na swój losowy przymus kontynuowania legendy walecznych a zmyślnych rumaków, mądrzejszych z definicji od swoich jeźdzców.

      A Woźnica upajał się lejcami, dmuchał w gwizdek - rozmyślnie pomijając moją gwizdawkę - i z premedytacją przygotowywał oddanie władzy nad lejcami, w dodatku przestawiając chabety sumiastymi ogonami w kierunku zamierzonej jakoby jazdy.
Nieopatrznie wóz ten i cała kawalkada utknęła w obozie rozbitym obok Łazienek, czekając na opieszałe tabory i inne zbytki, a także własne olśnienia; zapominając o koniecznościach opisanych wnikliwie przez klasyków sztuki wojennej, gdzie obóz warowny powinien być, o straż nocną zadbać należy, a straży przedniej nie powinny pełnić obozowe ciury. Tymczasem to one przejęły funkcje sztabowe i urządziły sobie Wesołe Miasteczko.
      Kręciła się więc karuzela i diabelskie koło, małpy pisały przemówienia w wolnych od rozrywki chwilach, a Woźnica mierzył siłę własnej armii według ilości przypadających na jednego żołnierza przemokniętych kapiszonów, bowiem szczególnie doceniał rolę odstraszania przy pomocy samego huku.
      A więc były to pistoleciki różnego kalibru, korkowce i pistolety skałkowe oraz zagwożdżone armaty. Sił tego pospolitego ruszenia trudno było zresztą dociec, bowiem ocena własnych sił także wymknęła się ukradkiem, co u przeciwnika spowodowało pełne wzgardy rozbawienie. I jeszcze ten hamulec włączony — w tym powozie posklejanym z odpadków w rydwan — podczas jazdy na wzgórze, gdzie chciało się trochę postać dostojnie z lunetą wśród sztabu klakierów i powymachiwać własnym pistolecikiem, zerkając bez przerwy w trzymane przez grono takich doradców lustro. A tu wyraźnie przecież widać było szwy na gałgankach, z jakich oni wszyscy zostali pozszywani. Zresztą Woźnicy też przeświecały dziurawe skarpetki z lumpeksu i przenicowany na lewą stronę — ze względu na wytarcie mankietów i plamy z sosów — mundurek. (1 listopada 2007)

      We wnętrzu trojańskiej kaczki jest dzisiaj pusto, zaledwie trochę wyborczej makulatury, i jeszcze  gipsowe torsy wodza z fiszką do Kozłówki, plastikowy zegar z kukułką zamarłą w pół słowa, mównica z dykty oblepiona funeralną frazeologią, i trumna z IV Rzeczpospolitą pełną badziewia.
Tak więc Polanie, tkwiący przecież nie od dziś w swoich urzekających nie tylko sąsiadów głuptackich złudzeniach, wiszą sobie jako zbiorowy portret wydudkanych głupoli w galerii patriotycznego  falsyfikatu.

Błotniak z Bronnej Góry 


malowała Błotniaczka

piątek, 22 października 2010

POLSKA CHORĄGIEW

Spodziewałem się tylko
Ich ciepłych oddechów, które
Mogły jeszcze poruszać liście
Falbanki sukien, płomyki domów
Warkocze dziewcząt.
W szafach płonęły guziki, pościel
Zimowe kołnierze.

Przestrzeń
Unosiła się nie wiadomo dokąd.


Z wieżyczek
Wśród falującej krepiny
Podnoszą się czarne orły. 





O SKUTECZNYM RAD SPOSOBIE

      Zapewne i tej jesieni nie zostanę jeszcze premierem. A przecież wszyscy Polacy powinni wiedzieć, że Rzeczpospolita obejść się beze mnie nie może. Tylko na mojej lawecie wkroczymy dumni do Kółka Wynalazców Kwadratowych Wafli. To na mnie Opatrzność wskazuje swym pozłocistym promieniem.
Aliści nie jestem z tych co łatwo się poddają i niechaj cały Naród wie, że trwam na mojej Górze i czekam na Ojczyzny zew. I kiedy Najjaśniejsza mnie wezwie, stanę na tym trudnym posterunku i w imię szczęśliwości ludu mojego rozpocznę dzieło naprawy państwa. A do tego czasu niechaj nie zaznają spokoju wszyscy bandyci, krętacze i cudotwórcy. I tak mi dopomóż Bóg!

       Po tym koniecznym wstępie muszę się przyznać, że przez wiele miesięcy w roku przebywam w wilgotnym kraju, wśród nimf, trolli i leśnych domostw. Dało mi to możliwość nauczenia się odróżniania łosia od renifera, chrabąszcza od konika polnego. I kiedy teraz, wiekuistą tą jesienią, przyglądam się odwiecznym przemianom: - dymom nad jeziorem, krzątaniu się bobrów... słucham nocnych gonitw łasiczek, nawiedzają mnie te same, jak co roku, myśli. Ta troska, by nie zapomnieć o co mi chodzi, tak mnie absorbuje, że zmianę dekoracji uważam w końcu za istotę rzeczy. I tak - z tygodnia na tydzień - myślę tylko o tym, jak moich rodaków na właściwą sprowadzić drogę, cel godziwy ukazać, myśleniem o Ojczyźnie natchnąć. A oni słuchają mojej mszy i udają, że nie wychodzą.

       Cóż mi tedy pozostaje?
Zaczynam gryźć stół, spijam z karafek mętne alkohole, na końcu wypijam atrament. Porywisty wicher zaczyna wywiewać z mojej udręczonej głowy jakieś literki, karteczki zapisane dziwnym pismem, tytuły, fragmenty, sylaby, przecinki, zaimki i imiesłowy, pralinki i koreczki śledziowe i jeszcze, o czym ze wstydem donoszę, moja głowa zostaje porwana w dalekie kraje. Siedzę więc dalej przy stole bez pychy i bez głowy piszę dalej.

       Wszystkie agencje donoszą wciąż o wynurzaniu się nowego lądu. Rzecznik rządu w żółtej kamizelce ratunkowej obwieścił sepleniąc, że wynurzenie Atlantydy spowoduje nowe powodzie na południu Polski. Jednak pracownicy Instytutu Wałęsy wykluczyli taką możliwość. Minister Nieustającego Wzrostu Gospodarczego poderwał się przytomnie i odważnie stwierdził, że partie tworzące koalicję są zgodne w ocenie rozmiarów przewidywanej - acz zawinionej przez poprzednie rządy - klęski, ale na wyżej położonych terenach wokół banków, więzień i innych budynków użyteczności publicznej daje się zauważyć nastrój radosnego oczekiwania, a krzywa sprzedaży samochodów pnie się już pionowo w górę z lekkim odchyleniem w kierunku stanu nietrzeźwości. - Należy tylko wyprodukować odpowiednią ilość przyborów do nurkowania i wyposażyć w nie oportunistów i emerytów - zakończył swe słuszne wystąpienie minister.

       A ja się pytam rządu i całego społeczeństwa: - gdzie jest ekspedycja ratunkowa, gdzie są środki na pomoc dla Atlantydów, na te ich sierocińce, szpitale, szkoły, na bezdomne psy i koty...; dla tych mimowolnych pasażerów Wehikułu Czasu, który ma ich wyrzucić na powierzchnię piany poniżej ujścia ścieków.
Ja dobrze wiem, gdzie są te środki. A jeśli nie wiem, to się dowiem. To znaczy - nie dowiem się, bo wiem.
W tym momencie moja głowa sfrunęła na stół chichocąc nieprzyjaźnie.
- Rozmawiałam z Księciem, mam dla ciebie list polecający. Na razie zostaniesz Kotem. Potem poszukamy dla ciebie Bernardyna!

Bronna Góra,
W październiku roku 1997

P.S. (dzisiaj)
Nie tak wiele to moje paplanie się zestarzało. Nie wszyscy natomiast zrozumieją owo przyrównanie do Bernardyna.
Ale może i w tym jest jakiś poetyczny zaczyn?

Błotniak z Bronnej Góry

GŁOS Z PUSZCZY

      Dawny mój sąsiad, znany Polanom dość powszechnie satyryk, z którym Przeznaczenie zmusiło mnie do opróżnienia wielu karafek, flaszek, a i nawet beczki zatrutej anyżówki, zwykł był mawiać, że nie jest żadnym felietonistą i felietonów pisać już nie chce.
Szczera ta wypowiedź przy zastawionym stole nie zobowiązywała widocznie do poczucia odpowiedzialności za wymawiane słowa, bowiem z wtorku na środę następowało opróżnianie całej spiżarni z zapomnianych konfitur, nalewek i układanie ich według felietonowej logiki.
Trzeba było bowiem napisać nowy felieton do pisma, które chcąc być sumieniem twórczej części plemienia Polan, pozostawało pod przywództwem byłego sekretarza Komitetu Centralnego PZPR.

       Atmosfera w domu stawała się ciężka. Psy wyły i chowały się pod stoły i kanapy, gdy mój sąsiad próbował sprostać wyzwaniu.
- Będziesz pisał felietony!
Odzywał sie głos z niedalekiej puszczy.
- Ale ja nie umiem!
- To się nauczysz!
I tak oto rozpoczynał się rytuał inauguracji felietonowej misji.

       Tymczasem w przepełnionych pociągach i tramwajach, wśród przekleństw wczesnego wstawania, Polanie w zziębniętych dłoniach unosili ku lepszej przyszłości słowa pisane własną krwią - a i cudzą także.

       Kiedy nasza biesiada miala się już ku końcowi, wlazłem i ja na stół (nie byłem przecież pierwszy), pióra otrzepałem ze zbędnych dygresji i w poczuciu odpowiedzialności za podupadły etos pisarzy i artystów rzekłem z namaszczeniem:
Ty, sąsiedzie, pisania felietonów zaprzestać nie możesz!
Naród czeka na twoje słowa i cokolwiek byś nie napisał - do czynu ich zachęcisz.
Skoro jednak ponad twoje siły jest ta patriotyczna powinność, to pozwól, że ja - w twoim czcigodnym imieniu - przesłanie do Narodu poniosę i z woli mojej stalówki powstaną królowie nasi i szwoleżerowie, kasztelanowie i powstańcy, woje i giermkowie, kołodzieje i kaznodzieje, mężowie zacni i niewiasty płoche, święci i rzezimieszki, komedianci i senatorowie...
I rzekł sąsiad:
- To napisz!

       I tak napisałem mój pierwszy felieton.

       Piszcie więc Rodacy felietony!
Może pozwoli to Wam zrozumieć samych siebie.

26 listopada,
Roku Pańskiego 2006

Błotniak z Bronnej Góry

czwartek, 21 października 2010

BUDUJEMY NOWY DOM, BUDUJEMY NOWY DOM...

      Już my z Jego Wysokością Półkownikiem mieliśmy na Madagaskarze Rzeczpospolitą zakładać, Panteon dla naszych bohaterów budować, prochy Słowackiego sprowadzać, a tu okazuje się, że niektórzy chcą tam wysłać Marysię z domu Rokitę z małżonką jego Rokiciną, wsławioną swymi kapelusikam. Pech to prawdziwy dla nas, bo Jasio zaraz z jakimś odłamem tubylczego plemienia partię polityczną tam założy i rozpocznie przeciwko nam krecią robotę. I gotów jeszcze nam nie tylko bankowca Marcinkiewicza na głowy sprowadzić! 
Na całe szczęście pomysł ten Rybińskiemu nie za bardzo się podoba, i onże swoim piórem zdusi w zarodku tlącą się wśród Polan zdradę. Pozwoli to nam nie IV RP, ale tę właściwą Rzeczpospolitą na Madagaskarze wybudować od podstaw.
       W zbożnym tym dziele liczymy też na wsparcie nielicznej wprawdzie, ale dającej się przemożnie przecież zauważyć, społeczności żydowskiej. To przecież Polanie proponowali kiedyś Żydom taki sposób realizacji ich marzeń o własnym państwie. Na szczęście Żydzi nie przejawili wystarczającej inicjatywy, a ich niechęć do dalekich morskich podróży okazała się dla nas zbawienna. Dlatego Żaboklicki wciąż nie może się doczekać właściwego postumentu i raczej wypada go mieć za zdrajcę idei Jerozolimy warszawskiej.
       Pokładamy też ufność w głębokim zrozumieniu naszej niepodległościowej idei wśród rdzennych mieszkańców Madagaskaru, którzy także idee Piastów i Jagiellonów uznają za swoje.
W ten sposób plemię Polan odrodzi się w całym majestacie.
A IV RP postawimy kapliczkę na brzegu oceanu.
To chyba wystarczy!
       A z niewiast (przecież musimy też pomyśleć o kontynuacji własnych herbowych rodów) weźmiemy jeszcze internetową jejmość Circ. Niestety białogłowa ta, znużona zapewne pukaniem w ścianę, nie daje już od wielu miesięcy żadnych oznak życia. 
Więc tymczasem musi nam wystarczyć jeno Rzepicha.

9 grudnia 2006

P.S. dodane dzisiaj.
Jego Wysokość Półkownik - czyli bardziej familiarnie Wiesiołek, bo takie imię ode mnie otrzymał - postanowił przenieść się w Zaświaty. Najwidoczniej znużyła go idea budowania pokracznej IV Rzeczypospolitej. Niechaj Pamięć o Nim obdaruje go życiem, czyli możliwością pisania.

A mnie, Wiesiołku, Drogi Wiesławie z Wrocławia, szczególnie smutno po Tobie.
Ale przecież wierzę, że się jeszcze spotkamy.
Bywaj zdrów!


Błotniak z Bronnej Góry

piątek, 15 października 2010

W PRACOWNI, O ZMIERZCHU...

Przecież i tak
Nie umiesz wyrazić
Wielokrotności liścia.
Mówisz — liście...
A ten jeden kształt
Ukrywa się przed tobą.
Widzisz tylko serce
Równiny przestwór potajemny
Mrówkę idącą na kolano obłoku... 


Warszawa, 1978

Błotniak z Bronnej Góry
 

HASINUKO


"HASINUKO" - olej
malował Błotniak z Bronnej Góry

CICHA ROZMOWA WIECZORNA

Jeszcze niebieskie światło
Wyświetla mój kontur
W mrocznej sieni
Domu, którego nie ukończę.
Bowiem natura gontu
Nie poddaje się przemianom
Nie woła o Istnienie
Nie unosi dachu do nieba
Ona pozostaje ze mną
Tkliwa, uczynna
Tak cudownie rozdwojona
Na sosnę i szczapkę
Pytające mnie
O sosnę
I szczapkę.


Bronna Góra, 2 sierpnia 2007


POLSZEWIZM W CZARTA TCHNIENIU

      Jako że żyję w puszczy, a najmilszymi sąsiadami są mi bobry, łosie , jelenie (okrutnie teraz ryczą), wiewiórki i ptaszydła wszelakie, zgiełk tego marnego świata nie powinien mnie wiele obchodzić. Aliści instynkt stadny nie daje się łatwo poddać eutanazji, choć już dawno obiecywałem sobie rozbrat ze zbiorowymi odruchowymi emocjami, które tylko duchowe spustoszenie przynoszą. Tak więc jako ofiara dobrowolnych lektur i przywidzeń, wiodę żywot na poły tylko godziwy, bowiem wciąż ciekaw jestem, jakie to uzasadnienia dla swych intelektualnych wstrząśnień, zdolna jest wytworzyć przeciętnie wyposażona szara komórka tzw. inteligencji twórczej. I tu wiele pokrzepiających przykładów godnych bezinteresownej uwagi pod pazur mi się wciska.

      Z racji mojej miłości do geografii i sztuk nie zawsze wyzwolonych z obłędu, los zetknął mnie otóż z różnymi jej przedstawicielami. Jednym z ostatnich był aktor, felietonista, pisarz-satyryk, reżyser, dyrektor teatru stanu wojennego w Elblągu Stanisław Tym. Ażeby zaś nie uchybić tradycji niosącej pamięć o godziwym sąsiedzie, co to połowę naszego kontaktu z wiecznością może nam zapewnić; jako że w dawnej guberni suwalsko-augustowskiej nadal panuje duchowy marazm, carskie obyczaje i obowiązują niektóre ukazy - tedy nie bez lęku znalazłem się razu pewnego w domu Stanisława, co to za jeziorną miedzą nieledwie stoi. Stanisław, nie powiem, gościnny starał się być, choć rzadko bywał w swoim domu, zajęty warszawskim półświatkiem. Ja też nie byłem wiele dłużny, starając się o tytuł domowego stałego dostawcy nalewek, których Stanisław był także wytwórcą i, zdawało się, cierpliwym i bezinteresownym smakoszem. Zrazu więc nasze natchnione przyrodnicze sąsiedztwo tkwiło na stabilnej i twórczej opoce. Rozmyślałem już nawet, jaki to odpór damy rządzącej po lasach i w gubernialnym pobliskim mieście postkomunistycznej kamaryli. Belzebub wyczuł jednak pismo nosem i zaczął ogonem zamiatać.
I tak razu pewnego, a szło już ku wiekuistej jesieni, gdy Stasia jak zwykle w domu nie było, zaczął się z tego domostwa swąd jakowyś wydzielać ni to siarki, ni to odchodów jakiejś bestii, przemykającej się ukradkiem pod ścianami, zwieszającej się z pułapu, wyzierającej ze szpar podłogi i wylegującej się w wyuzdanej pozie na Stasiowej wersalce pośród nocnych koszmarów, jak najbardziej sprawdzalnych zmysłami. Trafiło jednak na Błotniaka, bo kiedy na podstawie znamion zewnętrznych stwierdziłem zagrożenie życia pozostałych domowników, niezwłocznie pożogę zdusiłem i czarta precz wygnałem, trzymając przez następne dni straż, co by to bestia nie wróciła.
      Bestia nie daje jednak łatwo za wygraną i ma siłę medialnego przebicia. Dlatego poniewczasie zorientowałem się, że vox populi dokonałem czynu pozbawionego znamion racjonalnego myślenia, pozbawiając bezmyślnie Stanisława duchowego przewodnika i mecenasa, żywionego nie bez samozaparcia własną krwią. Na nic zdało się opróżnianie do białego ranka wszystkich gąsiorków, butelek, flakonów, bukłaczków i piersiówek, i na koniec litrowego szklanego naczynia whisky. Belzebuba upić się nie udało, padł natomiast Stanisław, którego nie bez wysiłku zaniosłem do łóżeczka i nakryłem troskliwie kołderką, zdejmując mu uprzednio spodnie dla jego tylko własnej wygody, co - jak się to okazuje dzisiaj - pan Stanisław lubi także robić publicznie i całkiem na trzeźwo na przedwyborczych wiecach POparcia.

      Dalsze dzieje Stanisława Tyma są znane.
Na początek, po rozstaniu z tubą sekretarza Króla, otrzymał co tydzień całą stronę "Rzepy" (co nikomu się nie udało) i stał się bilbordowym Misiem tego pisma, maskotką zapewne nieco na wyrost, ale w talenty trzeba inwestować. Rozwój twórczy Tyma jednak nie nastąpił i stronę tę Stasio wypełniał takimi trocinami, że zacząłem go podejrzewać o brak instynktu samozachowawczego, co stało w sprzeczności z moją wiedzą, jako że Miś dobrze wie, gdzie schowany jest miód i konfitury. Ówczesna "Rzepa" ograniczyła w końcu powierzchnię wybiegu dla Misia, pozostawiając mu wszakże wstydliwe miejsce na felieton. Tytułowa Danka starała się sprostać oczekiwaniom rzesz wielbicieli, wprowadzając ich w coraz większą konsternację. Tu i ówdzie dały się słyszeć głosy, by "Misia" przerobić na "Rysia", co też się stało, dając wiadomy rezultat.

      I oto odrodził się nam Stanisław Tym ("Polityka" nr30, 28 lipca 2007) jako łańcuchowy pies tych bardziej właściwych przemian, czyli wredny kot Kaczora (Ryś też do kotów należy), i jako frapujący językoznawca, który praktykę bolszewizmu tchnął w POLSZEWIZM. Nowe to pojęciowe proroctwo, ta wyśniona Polszewia, zrodzona z bękarta Traktatu Wersalskiego, upita koktajlem Mołotowa, czerpiąca natchnienie z Łubianki, Workuty, Kołymy i pism swoich ojców założycieli, krew z ich krwi, kość z ich ekshumowanej kości, wypełnia się oto treścią sanacji Rzeczypospolitej. Atmosfera podejrzeń i paraliżującego strachu, wsłuchiwanie się w kroki na schodach, jeżdżące po mieście budy, stadiony przygotowywane na ofiary łapanek, nie kontrolowane rządy monopartii, grożące fałszerstwem wybory stały się esencją dnia codziennego. "Brutalne siły nacisku politycznego" kneblują kolejne wolne sumienia niezależnej dotąd opinii publicznej, zaś ostatnią - szczególnie dramatyczną - ofiarą polowań na czarownice, stał się niejaki Lis. Ale nie wszystko jest takie złe. Realizowany jest wszakże podstawowy kanon baśni, by zwierzęta i stwory inne ludzkim głosem przemawiały, a to pozwala członkom solidarności plemiennej na wpisanie Misia, Rysia, Lisa i na dokładkę Havla na listę zagrożonych wyginięciem gatunków. Morał wszak i tak przyjdzie jeszcze dopisać.
      Aby zaś ratować demo-krację i porządek w Warszawie, tylko patrzeć, jak skupione wokół swych duchowych tuzów inteligencji twórczej baśniowe zwierzątka, poproszą o zbrojną interwencję. Tym razem nie w Moskwie.
 
      Czart tchnie, kędy chce!

26 września 2007 



malowała Błotniaczka