Gont — ta czarowna sosnowa lub świerkowa szczapka wydarta Puszczy dla schronienia domowego ognia, tak wrośnięta w polskie żywoty i polski krajobraz. Szczapka, która odebrała mi, za moim przyzwoleniem, połowę rozumu.
O tym będzie ten esej, bo zapewne wykroczą te literki dalece poza ramy felietonu.
Tak więc na początku był gont. Nie żadna tam czasem nawet metrowa deska, wypiłowana i wyfrezowana na elektrycznej maszynie, udająca z oddali gonta, co dzisiaj czynią także zorientowani w ciesiołce mieszkańcy Tatr. Albowiem, w dalekiej przeszłości, może gont i z dranicy się wyrodził. Wszakże miała dranica nawet 3 metry długości, a nie jest łatwo taką dranicę pozyskać przez łupanie, o czym zapominają książkowi praktycy. Tedy zaczęto dranice piłować. — Ale wejdź i piłuj, z góry na dół, i z dołu do góry, na specjalnym rusztowaniu! I tak bez wytchnienia, bo zmrok coraz wcześniej zapada, a deszcze podmywają komin i legowisko.
I ostała się dranica na słotę i gołotę, coraz mniej przydatna, zwichrzona przez wichry, z czasem zwykły oflis.
CDN