Kiedy w roku 1987 pojechałem pierwszy raz do Paryża z moimi kilku obrazkami przemyconymi podstępnie, bo u nas, w Polsce, wszystko zdawało się śmiertelnym tchnieniem, kiedy mówiono, że komuna będzie trwała jeszcze 300 lat, ja, jak zawsze stojący po stronie beznadziejnie przegranych, naraziłem się dobrowolnie na śmieszność.
Nafaszerowany tradycją Hotelu Lambert wyobraziłem sobie, że nowa emigracja jest ucieleśnieniem duchowego dziedzictwa romantyzmu. Różne znaki zapytania starannie kasowałem, podejrzewając siebie o nikczemne uleganie nieudolnej komunistycznej propagandzie. To, że nawet w niej może tkwić zaczyn dla przemyśleń i sugestia zwrócenia uwagi na zawiłe imponderabilia, było poza wszelką rachubą i ocierało się o zdradę. I w ten łatwy a bezmyślny sposób stałem się już pożądliwym celem dla Belzebuba, ocierającego się o mnie wyuzdanie i bezkarnie nie tylko na stacjach metra, ale i wśród cierpiących za wolność polskich emigrantów. Wprawdzie niektórzy z nich już pół roku przed wprowadzeniem stanu wojennego mieli informacje co się święci i szybko zwinęli manatki czmychając do kapitalistycznego raju, ale nimb emigracyjnej świętości skutecznie wygładzał ich rodzinne życiorysy. To, że Belzebub miał akurat iście semickie rysy, nie ułatwiało zadawania kłopotliwych dla semickiej tożsamości pytań.
A więc poza tym, że chcieliśmy z Jackiem Bierezinem Zaliwskiego reaktywować, Legiony tworzyć, niezbyt wiele dobrego dla Polan mogło wyniknąć. A to dlatego, że poszła od żuczków w emigrancki lud informacja, jakobym był przysłany przez tajne służby PRL-u. Tak więc metoda unieszkodliwiania pozostających poza agenturą patriotów przez środowisko naszpikowane agenturą wszelkiej maści, wydaje do dziś swe zatrute owoce.
Dla rekompensaty tedy polazłem do źródła paryskiej polskości, czyli na Wyspę św. Ludwika. Tuż obok Hotelu Lambert tkwiła polska księgarnia Romanowiczów. Pod pachę wziąłem przemycony obrazek, który był pierwszą stroną poświęconego "Solidarności" albumu z taką intencją, by go podarować Romanowiczom. Niechże sobie wisi w polskiej księgarni nad Sekwaną.
Kiedy powiedziałem, że przyjechałem z Polski, Romanowicz od razu spojrzał na mnie jak na trędowatego. A już jego niechęć szczególnie wzrosła, gdy wskazując opakowany obrazek dodałem, iż poświęcony jest naszej dumnej niedalekiej przeszłości i dobrze by było, aby w tym historycznym miejscu był i taki akcent. I zaraz sobie przypomniałem zdjęcie i relację mojego znajomego sprzed kilku lat, gdy wystawa księgarni tonęła w polskich flagach i znakach "Solidarności". Wszakże teraz z wystawy całą tę dekorację wymiotło z kretesem.
Pan Kazimierz Romanowicz z wyjątkowym niesmakiem ocenił moją propozycję i oddał się przedstawianiu piekiełka polskiej azylanckiej społeczności, by dojść i do takiej puenty, że on ma ich wszystkich serdecznie dość. Ten mało chwalebny wykład spowodował moją rejteradę i bolesny chichot, który poniekąd trwa do dzisiaj.
W taki sposób otrzymałem swoją lekcję liryki i tak pochylili się nad moją naiwną głupotą spadkobiercy Wielkich Duchów Polskości. A i to trzeba jeszcze dopowiedzieć, że po opuszczeniu tego zaklętego kręgu polskich widm los okazał mi swoją wyjątkową przychylność. Ale o tym widma już nie miały bladego pojęcia, co niewątpliwie sprzyjało zachowaniu ich dobrego samopoczucia, które — jak nikczemnie mniemam — pielęgnują do dzisiaj, wystawiając ochotnie swe garnitury do dekoracji.
14 marca 2011
Błotniak z Bronnej Góry
14 marca 2011
Błotniak z Bronnej Góry