Tak mi się przypomniało, trochę gwoli swawoli, moje niegdysiejsze nocowanie na szczycie Połoniny Wetlińskiej w Bieszczadach.
Otóż było nas trzech wędrowców: Władek, Jerzy i ja. I była jeszcze koza Dulcinea, rasy polskiej nizinnej, obładowana ciężkimi — jak dla konia — sakwami, które dla tego naszego koziego rumaka przygotował Jerzy.
Miało się już ku wieczorowi i znużeni szukaliśmy miejsca na nocleg. Chmurki szybowały sobie pod nami w postaci różnych zwierzątek, ale i kobaltowe chmury czaiły się już w oddali. Już wyżej wejść się nie dało. Z Niebios dały się słyszeć odległe grzmoty. Wiatr zaczął uginać trawy i brusznice. Ciemności przesłoniły bieszczadzką ziemię w biblijnym kontekście. Nie mieliśmy wyboru.
Namiot zaczęliśmy ustawiać tuż obok ścieżki, nieopodal słupa z jakimiś tabliczkami, na których ledwie widoczne były tajemne znaki, albo może i pismo klinowe. Wprawdzie ktoś z nas chciał ten słup obejrzeć, ale został zakrzyczany przez dwuosobową większość. Ledwie żeśmy się ukryli pod płótnem — zaczęła się nawałnica. Dulcinea, wystraszona bezmiernie, pobekiwała w utrapieniu i służyła nam za zagłówek.
Pioruny biły tak, że gacie nam poczerniały od spalenizny. Władek zaczął wyrzucać z namiotu wszystko, co było metalowe.
Poszedł precz nóż, siekierka, zegarki kosztowne, grzebyk, kubki, maszynka spirytusowa, klucze do domu, sygnet pradzadka, monety z orłem bez korony, amalgamat w zębie trzonowym, radio tranzystorowe, i ... i tu Władek zaczął wywracać nasze plecaki w poszukiwaniu dalszych metalowych zdobyczy.
I nastała cisza między piorunami, bo Jerzy, nabijając w spokoju fajkę, rzekł do Władka.
— Władek, a namiotowe słupki?
I padł Władek na Połoninę Wetlińską, chroniony przed gniewem Boga cienkim płótnem namiotu.
Rankiem ktoś z nas udał się do owego słupa, aby odczytać te napisy na deseczkach. Tam, w centralnym miejscu wśród drogowskazów, pysznił się szczególnie wyraźny napis:
UWAGA!
NIEBEZPIECZEŃSTWO PIORUNÓW!
NIEBEZPIECZEŃSTWO PIORUNÓW!
Może ta opowiastka skojarzy się komuś i będzie mógł uwierzyć, że zawsze otrzymujemy znaki, ale nie zawsze chce się nam je odczytać. Albo zwyczajnie brakuje nam tchu, wiedzy i determinacji. O wyczuleniu na bogactwo dojmujące języka polskiego nie wspomnę. Bowiem nie da się wygrać narodowej melodii na tak haniebnie nastrojonym instrumencie, jakim dysponują rzeczywiści grabarze Rzeczypospolitej — ten chórek wyśpiewujący wrzaskliwie swój DIES IRAE, przy akompaniamencie ruchów przepony Belzebuba.