Rozpoczynam ten felieton dość akrobatycznie, albowiem dopiero w trakcie pisania odnaleźć się może "jakiś"(słowo mistyczne, międlenia zaczyn) zamysł, który w obecnym uniesieniu stalówki nie jest jeszcze gotów. A to dlatego, że nie wiadomo, jaka to kolejna efemeryda nawiedziła pola bitewne Rzeczypospolitej, znajdującej się w stanie wskazującym na zatratę po wieczne czasy.
Oto pojawił się Jegomość w uniformie przypominającym żołnierski mundur. Mówi składnie i to wszystko, co kilku internetowych autorów od lat pisało. Żadna to więc jest nowość ani objawienie, ale podane w takiej scenografii – zaraz zyskało tłumy wielbicieli.
Nie należy się jednak dziwić, bo od dawna jest wiadome, że czytanie udręką jest niemiłosierną. A tubylczy ludek, jakoś tak, przyswaja tylko to, co zza węgła usłyszy albo na teatralnej scenie, bo komedianci są zawsze na tapecie, czyli podziw i uwagę publiczności mają murowane.
Aliści na Jabłonowskiego spadła taka ilość zbuków i zgniłych pomidorów, taka palba rac i racji świętych, czyli ostatecznych, że i ja, trochę zdezorientowany, postanowiłem po napisaniu tego wstępu poczekać na jakąś Muzę, która do piersi mnie przytuli i światłości dotknąć pozwoli.
Trzeciego dnia wyczekiwanego, pojawiła się Muza prosto z kałamarza Jana Parandowskiego – i w te słowy do mnie przemówiła: ty, Błotniak, nie czekaj na natchnienie, ty się weź do pracy! – Po czym połechtała moje pióra nieodpowiedzialnie i ukryła się w obłoku, wiszącym akurat dość nisko nad Bronną Górą.
Popadłem w zrozumiałą konfuzję!
Na początek przestałem wierzyć swojemu rozumowi, którego resztki doskwierają mi dotkliwie. Muza ma przecież boskie plenipotencje!
Zacząłem tedy, w potach archiwisty, szukać różnych fiszek: donosów, plotek, kalumni, zazdrosnych szeptanek, załganych prawd chwilowych, opinii stręczycielskich, histerycznych wiatrów mózgowych!
I oto natrafiłem na taki Cud, któremu na imię Agnieszka Fatyga. To jej sercem zawładnął niegdyś nasz mityczny Aleksander Jabłonowski, którego jakieś umysłowe łachmany nazywają dzisiaj przebierańcem! Wprawdzie niewiasty mają czasem szokujące upodobania, ale trudno mi przystać – słuchając takiego śpiewania – na tak skrajną hipotezę mimikry. (Aczkolwiek w definicji tego pojęcia tkwić może strategiczna wskazówka)!
Kiedy więc do tak wyszukanego aplauzu dodam kawaleryjskie upodobania Aleksandra Jabłonowskiego – a konie miłuję od czasów mojego konika bujanego – (co za nieznośna poetyczność) – to wydawać się może, że mój bohater ma mnie prawie za cholewą, czyli w strefie bezpośredniego zgniotu. Aliści moja wredna natura trudna jest do okiełznania, bo mając wędzidło w pysku poniosę i tak tylko tam, gdzie zechcę! Bez wędzidła, czyli bez wszelakiej przemocy, mogę nawet wygłosić kazanie na katolickiej ambonie! I biada wiernym!
I tu mam Aleksandra Jabłonowskiego chwilowo na głowni mojego pióra, bo ostrze dokonuje zwykle rozstrzygnięć ostatecznych, a tym z założenia jestem przeciwny. Kiedy jednak widzę panienki w pantofelkach z gołymi nogami dosiadające kawaleryjskie owe rumaki, to wstyd nie pozwala mi więcej wykrztusić ponad to, że nie może być większej obrazy dla kawaleryjskiego konia! Bowiem sztuki jeździeckiej uczył mnie kawalerzysta pułkownik Falewicz. (Ta marginalna uwaga po to jest, aby wykazać, że posługiwanie się dziurawą hipotezą świadectwem jest moich rozterek).
Tak więc prawdziwe mam utrapienie z tym Jabłonowskim: co z wieczora napiszę, to zaraz o poranku w panice skreślę. Niebawem więc osiągnę taki stan publicystycznej profesji, że postawiona rankiem kropka, po całym dniu rozmyślań, zamieni się wieczorem w dwukropek. Pożałowania godny jest żywot publicysty, a szczególnie nad Wisłą. (Wprawdzie nikt mi nie płaci wierszówki, nad czym naturalnie boleję, ale mam z tego taką korzyść, że wciąż ktoś mnie może kupić. I na takich marzeniach upływa mi mój dzień powszedni).
Jednakże zaczęło mi się zdawać, że także moje – bezinteresowne z konieczności – publicystyczne zabiegi zaczynają przynosić owoce. To przecież nie obraża moich pisarskich ambicji – których nie mam – gdy ktoś ściąga z moich tekstów. Bo, na Swarożyca, przecież tylko Rzeczypospolitej służę. Więc jak Stanisław Michalkiewicz po tygodniu cytuje w swoim felietonie moje literki jako swoje odkrycie, to mi pióra rosną; jak robi swoistą karierę w Internecie moje określenie obecnego państwa jeszcze polskiego jako Bantustanu, to się wbijam w zbroję. Przecież za służbę nie ma zapłaty, nie ma nagród i awansów... Bo takie być powinny polskie obowiązki!
A tymczasem widzę festiwal małostkowych nadętych politycznych parweniuszy. Niczym oni się nie różnią od swoich pozornych przeciwników. Także grupy rekonstrukcji historycznych, które powstały dla szlachetnych celów, wydały taki pomiot, jak ten lubelski zombi, witający w kawaleryjskim polskim mundurze hameryckie wojska! Uporczywie tedy słyszę w tyle głowy pieśń o Powstaniu, kiedy serce zdaje się zamierać w tej pieśni – gdy nie sposób oddzielić łkania od rozumu – jak baśni o Rzeczypospolitej od nędznych przypowieści. A takimi są odwołania do katolickich obrzędów i watykańskiego zaborcy, tego najbardziej podstępnego i bezwzględnego zabójcy słowiańskiego Ducha. Polska to wciąż kraj na białym płótnie, uwolniony od obcej dominacji i administracyjnej przemocy – jednaki dla Ludzkich Stworzeń, Bogów, Grobów, Roślin i Zwierząt!
Jeśli Polska jest niewiastą, to najlepiej zobaczymy tę alegorię na obrazie Podkowińskiego. Ale ta białogłowa nie udawała sanitariuszki czy zwykłego podjezdka w upamiętnianiu powstańczego całopalenia, lecz dosiadała w erotycznej pozie karego rumaka z domyślną potencją. I tam zapewne mogłaby spoczywać – bez porad pruderyjnych katolickich ciot – nasza zagubiona pamięć rycerska. I żaden tam katolski biskupek i kardynałek, żaden wykształcony na katolskim uniwersytecie pleciuch brylujący w Internecie, żaden znawca masonerii poświęcony w dzieciństwie Matce Bożej, żaden międlarujący osobnik fanatyzujący bezwolnych katoli – nie miał do niej przystępu!
Kiedy więc Aleksander Jabłonowski mówi z wdziękiem i profesją o rzeczach dawno opisanych w pokorze, to przecież nie mogę mieć do niego pretensji. (Myśli i idee są także towarem i nie jest bez znaczenia w tym zamęcie, w jakim opakowaniu są sprzedawane i w jakiej intencji. A że są to czasem kalekie skróty, sami sobie jesteśmy winni, bo trudno podawać do każdego zdania przypisy). Każdy z nas składa się z molekuł poprzednich wieków i pobitych kryształków czasu, w którym dokonuje swego żywota. Jednak nie wypada nie wspomnieć – skoro każda polityczna opcja włazi nieprzystojnie proboszczom (publicznie i skrycie) pod sutannę – że Kościół katolicki, jako agenda państwa watykańskiego, był przeciwny reaktywowaniu Rzeczypospolitej po 123 latach!
Na tym wyzwaniu poprzestanę, albowiem opisywanie katolickich nikczemności wobec Rzplitej przekracza ramy felietonowej poetyki. Jakiż to jest jednak ten dzisiejszy patriotycznie kościółkowy ethos, jeśli aktor Ryszard Filipski – w podzięce za "Hubala" – obdarza Bohdana Porębę obelgą? Na nic się także zdają pogardliwe miny kleptanego historyka z encyklopedycznym zacięciem, któremu w sukurs zdąża wybiórcza amnezja fetowanego publicysty – pieszczocha wszelkich prawicowych odchyłek. Oni zwyczajnie nie są w stanie znieść tej internetowej rzeczywistości, w której bez totumfackich min będą mogli nadal istnieć! Tedy robią grymasy i się nadymają patriotycznie skompilowaną katolicką trawą, którą każdy tubylec mógłby łatwo skosić, gdyby miał odpowiednie narzędzie. Ćmają tedy i ćkają, wymyślonego trupa fetują jako króla Polski – coby pospólstwo utrzymać w stanie katolickiej hipnozy Rzplitej na pohybel.
Polska jest niewolona przez tubylcze zmory. Ale to w Jej ciele, wciąż pokątnie i ukradkiem, bije pogańskie słowiańskie serce.
(dopisane 3 października 2016)
Pan Aleksander Jabłonowski swoją osobą przysporzył popularności – poczętej w kruchcie – medialnej katolskiej bojówce, która z emfazą nazywa siebie "Sumieniem Narodu". Bojówka ta, już na samym wstępie, korzysta ze sprawdzonych wzorców zamordyzmu, chociaż stara się tę swoją właściwość maskować patriotyczną troską, zza której i tak prześwieca gęba prałata. Taką troskę o swego żywiciela przejawiają zwykle czerwie, które jeszcze na trupie Magna Polonia będą się żywić. Jeśli ktoś ma nadzieję na kompromis dla dobra Rzeczypospolitej z przedstawicielami watykańskiego okupanta, to znaczy, że żyje w świecie ułudy.
Trzeciego dnia wyczekiwanego, pojawiła się Muza prosto z kałamarza Jana Parandowskiego – i w te słowy do mnie przemówiła: ty, Błotniak, nie czekaj na natchnienie, ty się weź do pracy! – Po czym połechtała moje pióra nieodpowiedzialnie i ukryła się w obłoku, wiszącym akurat dość nisko nad Bronną Górą.
Popadłem w zrozumiałą konfuzję!
Na początek przestałem wierzyć swojemu rozumowi, którego resztki doskwierają mi dotkliwie. Muza ma przecież boskie plenipotencje!
Zacząłem tedy, w potach archiwisty, szukać różnych fiszek: donosów, plotek, kalumni, zazdrosnych szeptanek, załganych prawd chwilowych, opinii stręczycielskich, histerycznych wiatrów mózgowych!
I oto natrafiłem na taki Cud, któremu na imię Agnieszka Fatyga. To jej sercem zawładnął niegdyś nasz mityczny Aleksander Jabłonowski, którego jakieś umysłowe łachmany nazywają dzisiaj przebierańcem! Wprawdzie niewiasty mają czasem szokujące upodobania, ale trudno mi przystać – słuchając takiego śpiewania – na tak skrajną hipotezę mimikry. (Aczkolwiek w definicji tego pojęcia tkwić może strategiczna wskazówka)!
Kiedy więc do tak wyszukanego aplauzu dodam kawaleryjskie upodobania Aleksandra Jabłonowskiego – a konie miłuję od czasów mojego konika bujanego – (co za nieznośna poetyczność) – to wydawać się może, że mój bohater ma mnie prawie za cholewą, czyli w strefie bezpośredniego zgniotu. Aliści moja wredna natura trudna jest do okiełznania, bo mając wędzidło w pysku poniosę i tak tylko tam, gdzie zechcę! Bez wędzidła, czyli bez wszelakiej przemocy, mogę nawet wygłosić kazanie na katolickiej ambonie! I biada wiernym!
I tu mam Aleksandra Jabłonowskiego chwilowo na głowni mojego pióra, bo ostrze dokonuje zwykle rozstrzygnięć ostatecznych, a tym z założenia jestem przeciwny. Kiedy jednak widzę panienki w pantofelkach z gołymi nogami dosiadające kawaleryjskie owe rumaki, to wstyd nie pozwala mi więcej wykrztusić ponad to, że nie może być większej obrazy dla kawaleryjskiego konia! Bowiem sztuki jeździeckiej uczył mnie kawalerzysta pułkownik Falewicz. (Ta marginalna uwaga po to jest, aby wykazać, że posługiwanie się dziurawą hipotezą świadectwem jest moich rozterek).
Tak więc prawdziwe mam utrapienie z tym Jabłonowskim: co z wieczora napiszę, to zaraz o poranku w panice skreślę. Niebawem więc osiągnę taki stan publicystycznej profesji, że postawiona rankiem kropka, po całym dniu rozmyślań, zamieni się wieczorem w dwukropek. Pożałowania godny jest żywot publicysty, a szczególnie nad Wisłą. (Wprawdzie nikt mi nie płaci wierszówki, nad czym naturalnie boleję, ale mam z tego taką korzyść, że wciąż ktoś mnie może kupić. I na takich marzeniach upływa mi mój dzień powszedni).
Jednakże zaczęło mi się zdawać, że także moje – bezinteresowne z konieczności – publicystyczne zabiegi zaczynają przynosić owoce. To przecież nie obraża moich pisarskich ambicji – których nie mam – gdy ktoś ściąga z moich tekstów. Bo, na Swarożyca, przecież tylko Rzeczypospolitej służę. Więc jak Stanisław Michalkiewicz po tygodniu cytuje w swoim felietonie moje literki jako swoje odkrycie, to mi pióra rosną; jak robi swoistą karierę w Internecie moje określenie obecnego państwa jeszcze polskiego jako Bantustanu, to się wbijam w zbroję. Przecież za służbę nie ma zapłaty, nie ma nagród i awansów... Bo takie być powinny polskie obowiązki!
A tymczasem widzę festiwal małostkowych nadętych politycznych parweniuszy. Niczym oni się nie różnią od swoich pozornych przeciwników. Także grupy rekonstrukcji historycznych, które powstały dla szlachetnych celów, wydały taki pomiot, jak ten lubelski zombi, witający w kawaleryjskim polskim mundurze hameryckie wojska! Uporczywie tedy słyszę w tyle głowy pieśń o Powstaniu, kiedy serce zdaje się zamierać w tej pieśni – gdy nie sposób oddzielić łkania od rozumu – jak baśni o Rzeczypospolitej od nędznych przypowieści. A takimi są odwołania do katolickich obrzędów i watykańskiego zaborcy, tego najbardziej podstępnego i bezwzględnego zabójcy słowiańskiego Ducha. Polska to wciąż kraj na białym płótnie, uwolniony od obcej dominacji i administracyjnej przemocy – jednaki dla Ludzkich Stworzeń, Bogów, Grobów, Roślin i Zwierząt!
Jeśli Polska jest niewiastą, to najlepiej zobaczymy tę alegorię na obrazie Podkowińskiego. Ale ta białogłowa nie udawała sanitariuszki czy zwykłego podjezdka w upamiętnianiu powstańczego całopalenia, lecz dosiadała w erotycznej pozie karego rumaka z domyślną potencją. I tam zapewne mogłaby spoczywać – bez porad pruderyjnych katolickich ciot – nasza zagubiona pamięć rycerska. I żaden tam katolski biskupek i kardynałek, żaden wykształcony na katolskim uniwersytecie pleciuch brylujący w Internecie, żaden znawca masonerii poświęcony w dzieciństwie Matce Bożej, żaden międlarujący osobnik fanatyzujący bezwolnych katoli – nie miał do niej przystępu!
Kiedy więc Aleksander Jabłonowski mówi z wdziękiem i profesją o rzeczach dawno opisanych w pokorze, to przecież nie mogę mieć do niego pretensji. (Myśli i idee są także towarem i nie jest bez znaczenia w tym zamęcie, w jakim opakowaniu są sprzedawane i w jakiej intencji. A że są to czasem kalekie skróty, sami sobie jesteśmy winni, bo trudno podawać do każdego zdania przypisy). Każdy z nas składa się z molekuł poprzednich wieków i pobitych kryształków czasu, w którym dokonuje swego żywota. Jednak nie wypada nie wspomnieć – skoro każda polityczna opcja włazi nieprzystojnie proboszczom (publicznie i skrycie) pod sutannę – że Kościół katolicki, jako agenda państwa watykańskiego, był przeciwny reaktywowaniu Rzeczypospolitej po 123 latach!
Na tym wyzwaniu poprzestanę, albowiem opisywanie katolickich nikczemności wobec Rzplitej przekracza ramy felietonowej poetyki. Jakiż to jest jednak ten dzisiejszy patriotycznie kościółkowy ethos, jeśli aktor Ryszard Filipski – w podzięce za "Hubala" – obdarza Bohdana Porębę obelgą? Na nic się także zdają pogardliwe miny kleptanego historyka z encyklopedycznym zacięciem, któremu w sukurs zdąża wybiórcza amnezja fetowanego publicysty – pieszczocha wszelkich prawicowych odchyłek. Oni zwyczajnie nie są w stanie znieść tej internetowej rzeczywistości, w której bez totumfackich min będą mogli nadal istnieć! Tedy robią grymasy i się nadymają patriotycznie skompilowaną katolicką trawą, którą każdy tubylec mógłby łatwo skosić, gdyby miał odpowiednie narzędzie. Ćmają tedy i ćkają, wymyślonego trupa fetują jako króla Polski – coby pospólstwo utrzymać w stanie katolickiej hipnozy Rzplitej na pohybel.
Polska jest niewolona przez tubylcze zmory. Ale to w Jej ciele, wciąż pokątnie i ukradkiem, bije pogańskie słowiańskie serce.
(dopisane 3 października 2016)
Pan Aleksander Jabłonowski swoją osobą przysporzył popularności – poczętej w kruchcie – medialnej katolskiej bojówce, która z emfazą nazywa siebie "Sumieniem Narodu". Bojówka ta, już na samym wstępie, korzysta ze sprawdzonych wzorców zamordyzmu, chociaż stara się tę swoją właściwość maskować patriotyczną troską, zza której i tak prześwieca gęba prałata. Taką troskę o swego żywiciela przejawiają zwykle czerwie, które jeszcze na trupie Magna Polonia będą się żywić. Jeśli ktoś ma nadzieję na kompromis dla dobra Rzeczypospolitej z przedstawicielami watykańskiego okupanta, to znaczy, że żyje w świecie ułudy.