BŁOTNE ABECADŁO

wtorek, 27 sierpnia 2013

SPLUWACZKA

Otóż opis tego sprzętu, który jeszcze nie tak dawno umieszczony był w różnego rodzaju poczekalniach — wydaje mi się zbędny. A to dlatego, że ważna jest szczególnie Spluwaczki zawartość. Bowiem pozostała w Narodzie tak przemożna chęć do spluwania, opluwania i odpluwania, tak odmieniane przez wszystkie przypadki "plucie", jako najbardziej czytelna metafora umysłowej działalności, że i archiwiści powstającej obecnie internetowej literatury polskiej już mogą się czuć dokumentnie opluci. Tak więc ślina i siła plucia wystarczą dzisiaj za pióro, argument i atrament!

Jednakże niektórym i poczciwa Spluwaczka nie wystarcza, więc jeszcze muszą użyć do rozpoznania i oceny rzeczywistości swego nosa. Strzykając więc śliną gdzie popadnie i obwąchując mnie ze wstrętem, pouczają z emfazą, bym pisał rzeczy zrozumiałe dla ich rozumku i łatwe do pojęcia dla ich wyobraźni — wykazując przy tym dbałość i  o innych, spragnionych podobnych wrażeń czytelników. Kiedy jednak ja sam czegoś nie rozumiem — winą obarczam zazwyczaj siebie, czyli swoje nieuctwo i swój brak wyobraźni.

I taka właśnie moja niegdysiejsza plugawa teza zdawała mi się dobrą konstrukcją felietonu. Aż tu nagle przeczytałem, że Jarosław Marek Rymkiewicz także posługuje się tą metaforą, i to w wersji papierowej. Wprawdzie wkłada ją w usta Antoniego Słonimskiego bez jego wiedzy i woli, ale chcąc unicestwić moralnie swoją dawną Muzę, czyli Adasia Michnika, musi się JMR podeprzeć takim właśnie autorytetem, którego nie ma już wśród żywych. Przymuszony w ten sposób — pluje więc Słonimski swojemu bywszemu sekretarzowi prosto pod nogi...
I jak tu w spokoju ducha celebrować własne dziwactwa?

wtorek, 13 sierpnia 2013

KLECHISTAN

Tu i ówdzie wciąż mi się starają katolickie klechy i ich duchowa żydochazarska forpoczta wmówićże ja bez ich chrześcijańskiej busoli nie tylko nic nie znaczę, ale i moja Pogańska Dusza zostanie na zawsze unicestwiona. (Chociaż trzeba też sprawiedliwie przypomnieć i taką hipotezę, że katolik  jednak chrześcijaninem nie jest). Czyli czekają mnie katolskie (katowskie) męki piekielne, bo przecież katolicki Kościół wynalazł (lub adoptował) wiele ze środków perswazji, czyli przymusu bezpośredniego, którą to ekspresję chce nadal rozwijać przy aplauzie koniecznym jego odmóżdżonych wiernych.

A więc: łamanie kołem, odcinanie członków, duszenie, powieszenie, wyrywanie wrażego języka lub wypalenie ust żelazem, próba ognia i wody, rozdzieranie i ćwiartowanie przy użyciu czterech koni, złodziejstwo, kłamstwo piramidalne, fałszerstwo i wyłudzenie, kościółkowa "Komisja Majątkowa" (której przewałom ukręcono łeb)… und Gott mit uns! I jeszcze, jest i taki projekt, ażeby za krytykę  Klechistanu wsadzać do lochu w miłościwie nam panującej Barbarii!
Otóż ci wierni Kościołowi katolickiemu — nie mogą być przecież Polakami, albowiem ich ojczyzna nie jest nad Wisłą, ale nad Jordanem! Są tedy tylko swojego Kościoła nawozem. A tak umiłowana przez nich sutanna – ukryła Polskę w swej brzuchatej kiszce dla własnej uciechy!

I nie ma  co  tu się bawić w uprzejmości!
Kościół katolicki – jeśli Rzplita ma istnieć – musi być z Rzeczypospolitej wygnany, a wszelkie umowy z Watykanem zerwane!  Klasztory i kościoły jahwiczne, posadowione na świętych słowiańskich miejscach — zburzone! Rzymska szubienica z Sejmu wydulona po wieczne czasy! Wszelkie formy katolskiej propagandy finansowanej z kasy Rzeczypospolitej — zaprzestane!
Przywrócone mają być nasze słowiańskie Gaje i Dęby! 

A ten mizerny, jąkający się umysłowo radiomaryjny klecha z przepastnym brzuchem — może być użyty jako reklama fabryki AUDI. Ich rzecz!...

18 lipca 2013
__
Szacowny Błotniaku, czyli Panie Gerwazy


Z zainteresowaniem przeczytałem Pański interesujący i poruszajacy (hehehe) do szpiku kości wpis. I choć może mamy podobne odczucia związane ze wspólczesnym rzymsko-katolickim klerem polskim (boć bliższa ciału koszula i wiadomo czym pachnie ;) (coby nie byc gołosłownym: http://falcopergrinus.blogspot.be/2013/05/uwolnic-boga-czyli-men-in-black-w.html), to jednak nie można pominąc pewnego wkładu tegoż kleru w ukształtowaniu Narodu Polskiego... .

Po uznaniu zaslug, można przejść do konstruktywnej krytyki ;) . Niestety przecenia Pan umiejętności twórcze KK. Nie wymyślił on tej bogatej listy tortur (tylko zapozyczyl od Rzymian, którzy też tu i ówdzie podpatrzyli, po czym cos od siebie dodali)... .

Odkąd we Lwowie Jan Kazimierz ogłosił Maryję Królową Polski a Konstytucja 3 Maja potwierdziła w sposób bardzo formalny fakt, że rzymski katolicyzm jest państwową religią Królestwa Polskiego to niestety Pański argument nie da się obronić.

I rzymskich katolików Ojczyzna lokuje się w Królestwie Niebieskim, gdyż na Ziemi ma być tak jak w Niebiesiech. Panie Gerwazenku - znajomosc wroga pozwala skuteczniej z nim walczyć (choćby jedynie na płaszczyźnie ideologicznej, czy filozoficznej ;) . Ale rozumiem, ze pogańska dusza Slowianina swoje prawa ma!

Z tym sie też z Panem zgodzę, ze organizacja społeczna, jaką jest KK w Polsce może równie dobrze funkcjonować jak inne stowarzyszenia (i niekoniecznie na garnuszku panstwowym). Szczególnie, że za uslugi świadczone za napełnianie tego garnuszka przez Lewiatana polska wersja 3.0, to raczej KK traci (i to nie tylko w oczach własnych wiernych). A może KK w ten sposób chce jedynie pokazać, które wartości są najwazniejsze?!? 

Nie zgodzę się na burzenie świątyń - wlaśnie dlatego, że ich wybudowanie kosztowało tyle wyrzeczeń uciemięrzonego Narodu Polskiego (odwolanie sie do Panskiej argumentacji nie jest li czystą sofistyką z mojej strony). Restauracja Swiętych Gajów wcale tego nie wymaga (boć zawsze można je zasadzić w nowym i bardziej zdrowym miejscu). 

A teraz trochę bezpośredniej krytyki KK a nawet całego chrześcijaństwa - jak czlowiek się wczyta w ewangelie i odczyta przesłanie Jezusa, to sie okazuje, żeć nie w głowie mu bylo ustanawianie nowej wiary a jedynie przypomnienie, że wszyscy jesteśmy Dziecmi tego samego Boga i ze powinniśmy sobie ulatwiać życie a nie utrudniać... .

No a że apostołowie byli raczej ignorantami i do tego upartymi świadczy historia powstania Modlitwy Pańskiej (i tak już im zostało - w wyniku czego pojawilo się chrześcijaństwo, najpierw jako sekta żydowska, by po wiekach stac sie sługusem Konstantyna zwanego Wielkim). Być może ta inauguracyjna prostytucja rzymskiego kościoła nadała mu trwałe piętno. A swoją drogą ciekawe o jakiej Wielkiej Nierządnicy mówi Objawienie wg. Sw. Jana...?!?

Zalączam uklony!
Falco Peregrinus
__

Drogi Falco Peregrinusie,

tak się jakoś złożyło, że nie jestem w mocy natychmiast odpowiedzieć na Waszmości epistolografię.

A to dlatego, że moja Donnka uległa wypadkowi i ja także dość poszkodowany jestem — głównie na umyśle.  Dlatego proszę pokornie o wyrozumiałość. Odpowiem, jak tylko dojdziemy do siebie.

(Dopisane w lutym 2015):
Oczywiście, w kwestii twórczych możliwości klechów ma Pan rację. Dlatego dodałem słówko (adoptował). Naturalnie rzecz można jeszcze obszernie rozwinąć, ale jakoś małą mam skłonność do babrania się bardziej szczegółowo w ich zbrodniczym procederze. (W końcu jest bogata na ten temat literatura).
Tedy taką mam tylko refleksję, że u końca swoich dziejów, ta feudalna spółka religijna z karykaturalnym brakiem odpowiedzialności – w ramach swego łapczywego konsumpcjonizmu i walki o własne przetrwanie – trawi resztki Rzeczypospolitej przybijając ją do krzyża! 
I tu, łapka w łapkę, obrali sobie jej szefowie (biskupki i kardynałki) oraz ich wyznawcy, ten sam sposób na pozorne przeżycie, co ta cała polityczna hałastra opłacana przymusowo – a więc dobrowolnie – przez martwe dusze Rzeczypospolitej.
I odprawiają wspólnie te swoje zwodnicze modły nad Jej grobowcem, bo to dobra okazja, aby w blasku medialnych doniesień, wypromować swoją kaleką elokwencję – czyli np. poselską grę w durnia!

Jeśli zaś o ew. zaniechanie wyburzenia katolickich przybytków w pogańskich ukradzionych – świętych w istocie – miejscach idzie, to Pana teza zdaje mi się dość dyskusyjna.  I dlatego temat ten wart jest zapewne uwagi. 

Kłaniam się jak zwykle


Błotniak 

P.S.
Niestety, przeniesienie z mojej poczty Pana tekstu tutaj, spowodowało komplikacje, z którymi nie umiem sobie poradzić. Podkreślam więc, że nie było moim zamiarem czynienie różnic w graficznej formie naszych tekstów.


sobota, 3 sierpnia 2013

POGWARKI NA ZAPLECZU NARODOWYM

Jest to wprawdzie mój tekst sprzed kilku lat, ale może — z małymi modyfikacjami — wart jest  teraz  ogłoszenia i przeczytania w sezonie ogórkowym? Bo, najwyraźniej, potomkowie słowiańskich Pogan zupełnie nie zdają sobie sprawy, jaka rzeczywistość coraz bardziej ich osacza. Wprawdzie wiele mówiąca jest dość powszechna niezgoda na rytualne mordowanie zwierząt na słowiańskiej ziemi, aliści  i ten próbny balon napełniony jest wyraźnie gazem paraliżującym wolę i zmysły dość mało ruchliwego umysłowo tubylczego plemienia, które skwapliwie poszukuje dla siebie łatwych usprawiedliwień. A to dlatego, że chrześcijański holokaust czyniony zwierzętom niezbyt odbiega od starotestamentowego okrucieństwa. I tu szczególnie poszkodowany jest najzwyklejszy zmysł estetyczny, którego rola w różnych narodowych potyczkach zdaje się być już od dawna zepchnięta do narożnika, gdzie kultura  egzystuje przy pomocy skoligaconych z Belzebubem pomagierów.

Tak więc, jeśli już ktoś umyśli się z owym Belzebubem zmierzyć, musi go nieco wyprzedzić, zająć dobrą pozycję i chwycić go mocno za rogi — tak się przynajmniej tradycyjnie utarło — a nie tarmosić go za ogon, co on słusznie sobie lekceważy i ma w niejakiej pogardzie.

Tymczasem zadomowienie Belzebuba w Muzeum Narodowym niedobitki Pogan przyjęły ze spokojem. Bowiem szefa Rady Powierniczej dla tej placówki, która także o dziedzictwo narodowe ma wszak dbać, umyślono szukać w szerokim świecie, który jednak dziwnym trafem został ograniczony do światka okrutnie z Rzeczypospolitej rzekomo wygnanych przedstawicieli hałaśliwej mniejszości, przybyłej tu różnymi koleinami losu głównie z chazarskich metropolii, stworzonych przez ludek mongolsko-turecki, a więc raczej — oprócz Talmudu i skoligaconego z nim chrześcijaństwa — mającej marny powód do podszywania się pod inne nacje — czy to żydowskie, czy też słowiańskie.

Owszem, dała się zauważyć w telewizyjnym programie delikatna krytyka sformułowana przez redaktora Semkę o nominacji — co by nie było — obcokrajowca na ten wakat, ale już tak przecież odważny i elokwentny — zdawało się — Krzysztof Kłopotowski wyczuł grozę i na wszelki wypadek nie miał nic do powiedzenia. A przecież jego łysy łeb nie zdawał się dotąd skłonny do służenia wiwatom i pokazom tryumfalnych ogni sztucznych, obwieszczających po wsze czasy panowanie religijnego w swoim zaślepieniu okrucieństwa. I ten oto nowojorski emigrant z rozmysłem udał się do żydowskiej kuchni, gdzie serwują koszerne żarcie, bo mu kiszki właśnie marsza grały.
Kiedy więc owa Rada Powiernicza rekomendowała na stanowisko dyrektora Muzeum Narodowego pana Piotra Piotrowskiego, historyka sztuki z Poznania, mało kto się dziwił, że mimo tej decyzji dyrektorski fotel pozostaje nadal pusty — albowiem rzeczony dyrektor przebywa właśnie na stypendium w Izraelu.
Podobnie jest na internetowych forach, także tych — a jakże — które propagują w istocie urojony w żydochazarskiej karczmie  patryjotyzm! Taka stepowa na polskiej ziemi Austeria!

Oto jeden z moich szacownych polemistów wygłosił był mowę o wyższości milczenia nad pisaniem, używając pięciu słów, co odpowiada poniekąd moim poetyckim naukom wyniesionym z lat chłopięcych. Inny wezwał mnie do używania rozumu przy czytaniu, co naturalnie pochwalam. Jeszcze inny, jakoś szczególnie wyczulony na zapachy, obwąchał mnie i stwierdził, że zalatuję Żydem, co w naturalny sposób zdegradowało moje szlachetne wysiłki skierowania uwagi na rzeczy mało opisane. Zaś jeszcze inny geniusz internetowej grafomanii dojrzał w moim pisaniu błysk geniuszu redaktora Adasia  Michnika, który zechciał się tak nikczemnie zakamuflować, że przyjął moje imię. I osobnik ten, przy okazji, sam też obwieścił tryumfalnie światu swoje umysłowe dokonania, nad którymi ja jednak się nie pochylę z wiadomych względów.

Wygląda więc na to, że — poza mną — także Belzebub zdechnie za chwilę ze wstydu, iż dochował się tak marnych polemistów. Kto więc w takiej sytuacji rozsądzi, czy byłem krwiożerczym antysemitą, czy ukrytym nikczemnie Żydem?

Ale i stąd jest wyjście, proszę Państwa!
Wedle wielu przekazów także wśród Żydów było i jest wielu antysemitów.
Ostatecznie — nie ma co się wstydzić!

sobota, 27 lipca 2013

BYTY UROJONE, CZYLI SEKS W TRUMNIE

Kroi mi się w związku z moimi po Polsce peregrynacjami  nikczemny felieton — a tu tyle codziennych obowiązków. Wprawdzie nie zamierzam pisać o tym, że mi kura właśnie zniosła jajko albo wydoiłem moją kozę, która jest we mnie bez pamięci zakochana, aliści wciąż trzeba się strzec nawet swoiście przyjaznych pomówień, a te mają długi żywot.
Tedy, tymczasem, tylko zapodaję, że taki felieton napisać zamierzam.
Chyba że ktoś napisze za mnie?
Moje łamy dla takiego Delikwenta są otwarte.

I nic! Kilka dni minęło, lato zdaje się przechodzić na drugą stronę " (a tego roku nie było lata") i jakoś nikt się do mnie nie zgłosił z gotowym tekstem napisanym naturalnie jasno i w zachwyceniu.
Ech, gdzie te czasy, gdy po wypiciu z komediopisarzem (wedle encyklopedii) Stanisławem Tymem wszystkich jego nalewek – które on w twórczym trudzie miksował – sięgnęliśmy do półtoralitrowej butelki burżuazyjnej whisky, ażeby odzyskać równowagę ducha. Wtedy to Stanisław zaczął tak gaworzyć, że on nie jest żadnym tam felietonistą tylko poważnym Autorem i on już felietonów pisać nie chce. Na co ja, chcąc mu przyjść z pomocą, wyraziłem gotowość pisania felietonów za niego. I biedny Staś zaraz orzekł z nieprzemijającym swoim wdziękiem z Małkini: No to pisz!
Tedy napisałem!
I potem była urzekająca scena, jak nasz wybitny Autor krążył ukradkiem koło swojego stołu, gdzie spoczywał mój felieton zamknięty w szarej kopercie. W końcu, upewniwszy się, że go nikt nie obserwuje, chwycił kopertę swymi rozcapierzonymi palcami i jął czytać. I mina mu tężała, aż wreszcie, upewniwszy się, że go nikt nie widzi, schował szybko kartkę do koperty. ...I nic nie rzekł!
Kiedy, po pewnym czasie, zapytałem jego żonę o Stasiowe reminiscencje po przeczytaniu zamówionego przez niego tekstu, ta orzekła: Powiedział — nieźle, jak na amatora! I to było wszystko. (Gdyby więc przyszła komuś do głowy jakaś elementarnie nikczemna wątpliwość, co do twórczego zastosowania metody zawodowego satyryka w opisie naszej ułomnej rzeczywistości – ten ma gotową w moim opisie odpowiedź!).

Tak więc wcale się nie dziwię, że spotkane w Internecie damy i inni, przemilczając twórczo moje teksty, zaliczają w zamian moje krzywe literki do chamstwa i postulują kulturę wypowiedzi. I zaraz potem jadą niezłym bluzgiem po grzbiecie jakiegoś dziennikarzyny, gdzie epitet spełnia rolę dość rozwiązłej damy do towarzystwa w tych — jakże dwuznacznych — czasach. A ja przecież, co można z pewnym wysiłkiem sprawdzić, epitetów staram się wystrzegać, bo nie lubię łazić na takich szczudłach.
Bo przecież kumoterstwo — czyli opis naszej umysłowej niewydolności, zdaje się sprzyjać tworzeniu bytów nadprzyrodzonych, gdzie wszelkie urojenia i internetowe byty mają zagwarantowaną rentę z ZUS.  Piramidalny zaś bzdet i tak będzie miał okazję, by się ukryć za kiecką.

I tu, zapewne, ktoś może orzec: No dobrze, ale gdzie jest ten seks w trumnie, bo dlatego doczytaliśmy do tego miejsca, ciekawi ?
Ano, tym odpowiadam, że są jeszcze takie niewiasty, które zasługują na miłość tylko w trumnie.  Zaiste, taka kobiecość jest nieśmiertelna.

wtorek, 4 czerwca 2013

PÓŁTORAK


Przy zakładaniu łąki dla Donnki pochyliłem się nad takim źdźbłem, nad którym zapewne mało kto  by się pochylił. Ten okrawek okazał się srebrnym półtorakiem z początku siedemnastego wieku. Wprawdzie ów król Zygmunt III Waza ma u mnie niskie notowania, ale te czterysta lat odkryte własną ręką zobowiązują.

Ale przecież już wcześniej znajdowałem w okolicy półtoraka a to ceramikę, a to fragment pradawnej piły, a to kowalskie okucie do jakiegoś narzędzia. Odłamki ceramiki są bardzo różnorodne: zwykłe skrawki glinianych garnków i naczyń o domyślnych kształtach, jak i te szkliwione i malowane ugrami, zieleniami i błękitami. Albo ta maleńka buteleczka szklana, tak finezyjnie ukształtowana, jakby pozostałość po drogocennym eliksirze. I ten ciężki kawałek spiżu, ze śladem ni to formy, ni to odlanego zdobienia. I jeszcze te kamienie i głazy, każdy ogromny, jak zaklęci rycerze z dziecięcej bajki. Wreszcie ten dąb mocarny, którego korzenie znajdowałem przy kopaniu studni...

Dęba zabrał ze sobą zaraz po wojnie sąsiad Jan, chociaż wiele było z jego unicestwieniem mitręgi z racji jego potęgi. Bo przecież nie wypadało — w ramach komasacji gruntów — zostawić dęba sąsiadowi. Podobno powstały z tego dębu cztery koła do wozu. Kiedy więc Jan przychodził do mnie na wódeczkę jeszcze w wieku 96 lat i po schodkach się gramolił, nie omieszkałem mu czynić wyrzutów. Dociągnął do setki! A ja w tym miejscu posadziłem lipę, idąc za przesłaniem Jana z Czarnolasu.

Po takim wstępie otwierają się ciężkie wrota. Bo jakże tu zdążyć z opisem, który — ponad wszystko — nie chce być beletrystyką. Wprawdzie wychowałem się także na paru powieściach, ale czy w dzisiejszych czasach poważny człowiek może pisać powieści?
Te moje brednie mają więc zaledwie taki wymiar, że nie są przepisywane  z dzieł innych autorów. Do nich każdy ma wszak wolny dostęp, a ja nie czuję w sobie takiego posłannictwa, bym musiał innych edukować ponad ich potrzebę, udając przy tym Mędrca!

Owszem, przeczytałem z mniejszym lub większym zrozumieniem tysiące książek, moja biblioteka pęka w szwach, w zakresie kilku tematów moja wiedza jest zapewne większa niż moich bliźnich; łapy też mam nie od parady: potrafię zbudować łódź żaglową albo canoe (to jest akurat wyższa szkoła jazdy), potrafię ułożyć wielkie głazy w mur cyklopi, i ściany związać drewniane w odpowiednie zaciosy. Umiem też wyciosać prawdziwego gonta i na dachu go położyć, aczkolwiek i tę wiedzę  zdobywałem wyłącznie sam w trudzie niełatwym. Umiem przywrócić do życia wiekowy fortepian i jeszcze go nastroić, chociaż w strojeniu wyszedłem nieco z wprawy, bo ta czynność wymaga codziennej praktyki. A fortepiany, mimo moich właściwości, i tak umierają.

Tak więc zostałem obdarowany przez Swarożyca nie tyle talentami, co cierpliwością i potrzebą skupienia. A i to przyznaję, że nie jest mi łatwo takim oczekiwaniom sprostać. Bowiem uchowała się jeszcze we mnie jedna cecha: a jest nią dar bezinteresownego zachwytu wobec cudu istnienia każdej Istoty! Niezależnie od różnych opcji i animozji. Dlatego jestem trudny do strawienia przez wielu. Oni są zawsze, dla większego intelektualnego komfortu, do czegoś przypisani. Sami, w pojedynkę, są tylko Nicością!

Miałem zaledwie dziesięć albo dwanaście lat, gdy zawieziono mnie w szkolnej wycieczce do Kazimierza  Dolnego. I nie te ruiny królewskiego zamku, nie te legendy o Esterce i jej królewskim kochanku — ale ta Wisła pod moimi stopami urzekła mnie ponad wszystko. I w tym urzeczeniu trwam do dzisiaj. W Wiśle oddycham.

Tedy dla Ciebie ,Wisło, w tak niepojętym trudzie, stworzyłem Bronną Górę. Ten zakątek świata,  jak sobie powiadam,  dla nie wiadomo kogo.
Może Ty, Wisło, w nim zamieszkasz?

I taki jest ten półtorak.
Zwykła, choć srebrna blaszka, która nigdy o żaden splendor ani o pamięć się nie upomni. Bo tworzywem tego świata jest piasek i kamienie. A twórca tego świata był tu tylko chyłkiem albo jakimś przypadkiem, którego prawie nikt nie zauważył. Bowiem on sam pozostaje wciąż ukryty.

Albowiem tak znikome jest nasze Istnienie.

sobota, 8 grudnia 2012

poniedziałek, 19 listopada 2012

ZAGUBIONE ZNAKI

Jakże wiele imion ma narodowo-katolicka psychoza. Bo, ostatecznie, diabeł z haczykowatym nosem od wieków w ludowej tradycji usprawiedliwia tego ludu własną umysłową gnuśność, niedołęstwo i zaniechanie. Prawda, że i nie zawsze warunki były do bezinteresownego kultywowania myśli o ziemi Ojców, ale i wykreowanie ciemiężcy jakże było łatwiejsze niźli przyznanie się, że w chwili jego aktywności byliśmy zaprani, albo sarmacki duch szczał po biesiadzie do kominka.

Tak więc i dzisiaj nie umiemy napisać dla siebie nawet definicji sporu, czyli tej przestrzeni, w której nie będziemy ulegać pomieszaniu pojęć i prawidłowo odczytamy proste znaki sąsiedzkie, bo to najbliższa naszym domostwom tradycja: owe ognie na wzgórzach i słowiańskie zaklęcia.

Może tedy jest i tak, że rozum nie jest w stanie wyprodukować niczego poza własnym zniewoleniem? Ludzie w istocie wciąż poszukują łatwego do przyswojenia zbioru prawd możliwych do uwierzenia. A tu Rzeczywistość i Nierzeczywistość zamieniają się miejscami. Bo przecież abecadło nie składa się z trzech krzykliwych literek, zdolnych co najwyżej do opisania własnej katolickiej pychy.

środa, 31 października 2012

CITROEN DS 19

Nie żyję wprawdzie aż tak długo jak kolumna dewota Zygmunta III Wazy, ale i ja byłem mimowolnym świadkiem i takich wydarzeń, które Historia mieć będzie w głębokim poważaniu:  nawet  Niemcy trzepali na Trakcie Królewskim swoje w czasie Powstania zagrabione dywany — i w ten sposób ostali się na kartach książki Jarosława Marka Rymkiewicza...

Otóż w poranek ów słoneczny, ja, wędrowiec młodociany i obdarty, na Nowym Świecie w Warszawie, miałem spotkanie z limuzyną czarnego koloru. Był to citroen ds 19.
Przechodniów przypadkowych było mało, innych limuzyn nie było żadnych. I, wyobraźcie to sobie, byłem tylko ja na przejściu dla pieszych odmalowanym starannie.

Tak więc u skraju chodnika postanowiłem zaczekać, aż ten kosmiczny pojazd zbliżający się do mnie z dostojną prędkością przejedzie, a tu widać włączone zostały za łaską Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej — czyli ówczesnej Najświętszej Panienki Zawsze Dziewicy — wszystkie amortyzatory i hydrauliczne rozwory i receptory, bo pojazd zatrzymał się z pełnym namaszczenia kołyszącym się wdziękiem tuż przed pasami, i ręka z ekskluzywnym mankietem się wychyliła z bocznego okienka w łaskawym i przyzwalającym geście.

Podniesiony dumnie do takiej godności polazłem przez jezdnię.
Za kierownicą citroena ds 19 siedział sam premier Józef Cyrankiewicz.

Jednak historia ta nie zakończyła się na Nowym Świecie.
Wiele lat póżniej moi znajomi w Paryżu zaprowadzili mnie do podziemnego garażu.
W kątku stał citroen ds 19, który chcieli mi darować za różne moje przysługi.

Nie przyjąłem tej darowizny.
A to dlatego, że citroen był niebieski!

21 września 2012

AUTOCENZURA

Andrzejowi Szubertowi

Ten postulat oświeconego dziennikarstwa i pełzającej w jego cieniu subtelnej propagandy — nader jest wciąż żywotny. Ot, tak delikatnie, dajemy taki znak, ażeby dla dobra i szczęśliwości ludu — który ma naszą troskę najprzystojniej we własnym tyłku — powściągnąć nasz trud poszukiwania  odpowiednich dla opisania sytuacji słów. (Wprawdzie ludek ten co jakiś czas gotów nam urządzić jakąś masakrę pod wizerunkiem Matki Boskiej i jej syna, koronowanego wbrew zapewne swoim intencjom na króla Polski: "Króluj nam, Chryste!"— powiada poplecznik takiego polskiego królestwa —"Zawsze i wszędzie" — odpowiada mu Iza Rostworowska, czyli Nasza Wolność Idąca Na Barykady). — Mamy się tedy wyrzec nie tylko własnej Duszy, ale i każdy ruch pióra na papierze ma być poddany szczególnym regulacjom. I to my sami mamy być własnymi nadzorcami.

Tak więc zawsze w dziejach, a szczególnie po każdym odnowicielskim przełomie, zawiązuje się towarzystwo wzajemnej adoracji, gdzie ich rzecznikiem jest jakiś przydupas, który naturalnie dla dobra polskiej literatury będzie nas kulturalnie namawiał na ratowanie naszego sumienia. I tu zacznie się niechybnie rozwodzić nad korzyściami, które naszej zniewolonej Duszy szczęśliwość niebiańską zapewnią. I, przy okazji, uchronią tubylczą ludność i wiarę naszą chrześcijańską przed unicestwieniem. Na końcu zaś takiego wystąpienia zmieści się jeszcze delikatna sugestia, że nasz upór może nam przynieść tylko o nas zapomnienie.

I tu złowrogi krzyż się ukazuje i niebieska gwiazda — bo pod takim znakiem znowu walą w piekielne kotły i bębny nasi dobroduszni, ożywieni jedynie katolickim duchem, rzekomi słowiańscy bracia.

21 kwietnia 2012

KAT W NIEBIAŃSKIEJ MASCE

Katolicy wciąż się chełpią, że stanowią ponad 95 procent ludności Polski. Liczba ta wprawdzie  niezbyt odpowiada rzeczywistości, ale sądząc po ilości przybytków katolickiej wiary i rzeszy klechów, można się zgodzić, że katolicyzm zdominował wszelkimi metodami słowiańskiego ducha. Logicznym więc będzie wniosek, że to właśnie katolicy są odpowiedzialni za doprowadzenie Polski do stanu śmierci klinicznej. Mimo to chcą pod zawołaniem: "aby Bóg czuwał nad ojczyzną" – znowu to dzieło własnego zaniechania i bezmyślności na sztandary wynieść i Ojczyznę naprawiać. Kiedy więc Polskę chce ratować taka Błękitna Armia, to przyjmuję tę zapowiedź jako znak złowieszczy.

Kiedy zaś krwiożerczy Polacy z Jedwabnego starali się w sadzawce przez dwie godziny odpiłować Ryfce głowę, nie mogli przypuszczać, że ta z takim trudem odpiłowana głowa będzie nadal żyła na polskim korpusie w patriotycznej i katolickiej wersji.

Ostatecznie nowe godło jest już gotowe – to błękitna Gwiazda Dawida wyrastająca z tkanek Polskiego Orła! (Projekt studia The League).
Taki oto znak (tymczasem dla potrzeb filmu izraelskiej artystki, reprezentującej polską sztukę na Biennale w Wenecji) podsuwa usłużnie niedobitkom Polan "sam" artycha Wilhelm Sasnal – tak jakoś od lat błękitnie niebiański wedle reguł pustynnych proroków!

Czyż więc można się dziwić, że polscy jeszcze piloci będą ćwiczyć swoje umiejętności w biblijnych przestworzach?

13 maja 2012

ŁZA BORSUKA

Szedłem dzisiaj przez Puszczę i nagle ziemia się zatrzęsła. Na wprost mnie galopował dorodny Borsuk. Stanąłem, aby nie przyprawiać go o palpitację serca związaną ze spotkania z ludzką Bestią, ale on zatrzymał się pięć metrów przede mną, wysikał się w spokoju i pognał w puszczańską gęstwinę. A tuż za nim nadbiegł drugi Borsuk, wysikał się w tym samym miejscu i pobiegł jego śladem. I w ten sposób stałem się świadkiem borsuczej namiętności.

Aliści przypomniał mi się inny Borsuk, umierający na asfalcie w mojej obecności.

Otóż nocą wyprzedził mnie jakiś wracający z dyskoteki samochód, czyli z prędkością nadmierną. I zaraz zobaczyłem w światłach reflektorów zaledwie poruszający się przedmiot na szosie. Zatrzymałem się tuż przed nim. Przede mną leżał oddychający spazmatycznie Borsuk.

Tymczasem do grona obserwatorów dołączyła także załoga tego samochodu, który Borsuka przejechał. Wszyscy byli zakłopotani. Bo Borsuk — niestety — żył jeszcze. Ale, wiadomo, koszty weterynaryjnej opieki wysokie są, i nikt nie kwapił się z pomocą. Tak więc sprawcy wypadku szybko się oddalili.

I oto pozostałem ja sam na szosie z potrzebującym pomocy Borsukiem. I zacząłem sobie także przemyśliwać nad kosztami i obowiązkami. Przecież Borsuk nie ma szans, i wystarczy, że go tutaj godnie pochowam.
I wtedy otwarło się na mnie oko Borsuka z tak bolesną wiedzą!

Borsuk — nasze sumienie!

30 marca 2012

niedziela, 28 października 2012

PRZY OGNIU W ZATOCE

Nie umieraj, mój Przyjacielu.

Ostatnie polano dogasa
Małych iskierek rój
W niebo się wzbija pół człowieka
Pół cienia...

...I każda inna, każda opuszczona
(Zatokę zakrywa jedwabna zasłona)
I każda jest szeptem...
Gdy z dzikich tych chmur
Zbliża się do mnie
Moje serce.

Dołóż choć jeszcze szczapkę brzozy
Nie chcę ich smutku.

piątek, 28 września 2012

FOTOGRAFIA W MUNDURZE LOTNICZYM

Napisałem kilka wierszy o upadłych aniołach
Zbudowałem okręt jak bajeczna Hispaniola
Z łatwością nauczyłem się gry na grzebieniu.

Służyłem w gwardyjskim pułku
Miałem czapkę jak dach zimowego kościoła
W ruletce wirowałem na blaszanym wieńcu. 

Chowałem szrapnel w usta
I dobosza białej skóry
(Odpadała od muru jak zaśliniona kalkomania).

Byłem poetą nubijskiego miasta
Które widzi siebie w przeciwległych zwierciadłach
I w rudych bezdrożach odwijało się moje ciało.

Jestem teraz sam
Bramy miasta
Otwiera niemy kinematograf.








wtorek, 18 września 2012

SWAROŻYC

Już tysiąc lat
Spoczywasz pod polskim dębem
Tak  dawno wyciętym
Na koła do wozu
Donikąd.

Ty, jako i my
Śmiertelny
Czasem
W przydrożnej kapliczce
Ocalony.

W moich wędrówkach
Po białych płótnach łąk
Nad Narwią i Wisłą
Twoja twarz tak zawsze błękitna
Pochylała się nade mną z zamkniętymi oczami.

Potem  tak niezdarnie
Tylko borsuczym pędzelkiem
Malowałem Twój duchowy portret.

Przed laty namalowałem taką twarz, która zrazu zdawała mi się autoportretem.
Jest już w Dziupli ten obrazek p.t. "SŁUCHAM..." z cyklu "Moja Ziemia".
Tedy go tutaj nie powtarzam. Ale też już dawno myślałem sobie po kryjomu,
że namalowałem twarz Swarożyca. I wreszcie jeszcze ktoś orzekł: To przecież twój Swarożyc!
Tedy o tym spotkaniu w Misterium Tworzenia jest ten wierszyk, z którego materią się mocuję.
Sława!

piątek, 18 maja 2012

sobota, 14 kwietnia 2012

WIOSNA

Ulewa – jak pierwszy zapis kredy
Ulewa snu – Czerwony Kaptur
Rynnami biegniesz przez miasto.

Jaskółka zamyka gniazdo
Skrzydełkiem klonu
Latawcem lakmusowym.

A Ty
Między chmurami płyniesz
Niby gór falbanka odbita.


 "Czekam na Ciebie" – (fragment), gwasz
malował Błotniak z Bronnej Góry

sobota, 7 kwietnia 2012

ŁZA

Oto stoisz przede mną
Moja Łzo
Tak nieobecna.

Przybierasz czasem inną postać
Która w tobie się nie mieści.

Łzo
Nie mam nawet byle jakiej chorągiewki pod ręką
Biało-czerwonej
By zwrócić na siebie twoją uwagę.

Łzo
Przytul mnie do siebie.

Albowiem ty także
Nie możesz obyć się beze mnie.

środa, 21 marca 2012

SZLAKA PO POLSKU

Od granic wszelakich Rzeczypospolitej, ścielą się przez święte słowiańskie gaje widma tejże pradawnej Rzplitej zagłady. Dęby słowiańskie zmrużdżone, bogowie pogańscy wymordowani przez chrześcijan, koła dębowe do wozów dawno zgniły — tak jak gnije nam nasza, albo czyjaś i obca — Rzeczpospolita!

Tymczasem, dzięki uchwalonej przez maszynki do głosowania w roku 2006 ustawie, (Dz. Ustaw  Nr 75,  poz. 527 zm. Dz. Ustaw z 2008 roku Nr 235 poz. 1614) można — już całkiem bezmyślnie i bezkarnie, jak Polska długa i szeroka — zasypać Ją szlaką, czyli odpadami spalania węgla, z których utylizacją jest pewien problem, bowiem zawierają toksyczne i promieniotwórcze substancje. Wprawdzie w tej samej ustawie, na wszelki wypadek, wspomina się o konieczności spełnienia kilku warunków, ale któż by zwracał uwagę na takie dodatki, bo nie tylko można na przepchnięciu takiej ustawy godnie zarobić, ale i tubylczej ludności dać powody do radości. A radość ta ma wszelkie podstawy aby się utrwalić w zbiorowym amoku, albowiem taki np. dwutlenek siarki, będący jednym z głównych składników żużlu, świetnie rozpuszcza się w wodzie, tworząc kwas siarkawy. Dlatego szczególnie jest wskazane wysypywanie szlaki na podmokłe łąki i brzegi jezior, zaś bliskość studni i innych ujęć wody pitnej, umożliwi szybsze zapełnienie powstających jak grzyby po kwaśnym deszczu cmentarzy. Ten kierunek rozwoju gospodarki narodowej, gdzie polskimi orłami biznesu jest ksiądz i grabarz, znajduje oto swoje spełnienie.

Tak więc sypiemy ten ekologiczny gnój na nasze pradawne łąki i uroczyska, na nasze podmokłe brzegi jaćwieskich jezior — ażeby własną twarz zobaczyć. Bo tylko ona, nasza rodzinna maszkara, może nam zdradzić sens naszego na Tej Ziemi istnienia.
Kiedy więc pan Gerwazy w samobójczym geście protest wznosi, to prawie wszyscy mają go za półgłówka.

Bo też trudno ustrzec się przed taką kwalifikacją, gdy nawet w polskim parku narodowym  gospodarują dwaj przemyślni polscy bogowie: wandal i imbecyl — rozgrzeszeni przed konfesjonałem!

wtorek, 28 lutego 2012

ŻYCIE PO ŻYCIU

Życie w teatralnym bufecie wyraźnie zdycha, gdy manifestacja rzadkiej wśród intelektualistów i Artystów solidarności zmierza do ocenzurowania nawet zwolennika cenzury — w najbardziej świetlistej postaci — wymiatając przy okazji swoim cenzorskim ogonem pachnący świeżonką wątek: prawdziwa to bufetowa świeżonka! A przecież od dawna wiadomo, że Belzebub pożera również własne dzieci.

Daje się także zauważyć ogłoszona w trybie nagłym mobilizacja pozostających dotąd w magazynach szmacianych kukiełek, których głosy zdają się imitować orkiestrę grającą bez instrumentów. Odtwórcom zaś różnych ról, zaczyna wyraźnie doskwierać atmosfera spektaklu granego przy pustawej sali. I z mroku wyziera tylko papierowe Monstrum Cenzora o jakże wielu obliczach.

W innym zaś bufetowym teatrzyku odbywa się premiera sztuki "Chwalebna Historya Dwudziestu Lat Wyrywania Chwastów" — w reżyserii Agnieszki Holland i Adasia Michnika — na ten przykład. Ta długoletnia akcja oczyszczania polskiej kultury ze zbędnych elementów, dała tak znakomite rezultaty, że nawet aktorzy obsadzani zawsze tylko w głównych rolach, ogłaszają z bolesnym zdumieniem swoje wyroki.
Jak wtedy, gdy w lutowy dzień 1953 roku, za murem mokotowskiego więzienia, mordowano bez nazbyt wielu słów polskiego generała Augusta Emila Fieldorfa, który nakazał — w czas niemieckiej zbrodniczej okupacji — wykonać rozkaz likwidacji kata Warszawy Kutschery. I oto dzisiaj Jego kaci i ich mentalni spadkobiercy ukrywają się za swoją skrywaną  tożsamością, nazywając polską pamięć "rasizmem, ohydą i podłością",

Jak wtedy, gdy Artyści i Pisarze tworzyli nowe dzieła — wpychając knebel torturowanej Polsce! Jak wtedy, gdy do dobrych manier zaliczano eliminację tych Artystów, którzy mieli wstydliwe skrupuły. Albowiem do dziś z szczególnym wdziękiem pląsa sobie taki oto pogląd, że ludzka nikczemność może być rozgrzeszona przez boskie dzieło. Tak więc knebel w ustach albo piasek w oczodołach nie są dobrą rekomendacją.



wtorek, 21 lutego 2012

JAPOŃSKI DRZEWORYT

Nad rzeką Uchi
Na skraju lasów Suijin
W wiosce Sekiya
Żył Utagawa Hiroshige
Wśród kamieni i mchów
Pędzelków i czarnego tuszu.

Mijały lata wśród koników polnych
Wciąż tą samą ścieżką
Chodził ksiądz Twardowski.

Od czasu do czasu
Na gościniec
Wychodziła posępna zbroja.

Mrugało oko u ugiętych kolan.

Wokół biegały łzy
Jak źrebaki nad Wisłą.

Dwór w Głuchach milczał
Jak przystało na Poetę.

 

"Błotniak w Zbroi Posępnej" — szkic do dekoracji

sobota, 18 lutego 2012

NAUKA PERSPEKTYWY

Słowo nigdy nie miało oblicza
Więc i nie miało zasłony.

Słowo było światłem
Lecz światłem zgaszonym.

Koła słowa toczyły
Nieme młyny mieliły.

Nad równiną zwisała
Noc zdawkowa.


"IN STATU NASCENDI" – gwasz
malował Błotniak z Bronnej Góry

sobota, 4 lutego 2012

ZIMA POLSKA

Zimą ospałą, do chmur dojrzałą w białych bluszczach
Gdy dzień przed dniem rozwija świtanie
Wejdź do mego Domu, gdzie za kotarą
Jest białe miejsce po ogniu już zbytecznym.

Zimą ospałą wozy podróżne
Ostatni z tylnej straży całun na niebo napina
Trumiennych widząc złote szeregi
Gdzie pole — kołysząc się — widnokrąg pełniło.

Tu, u stóp piastowskiego zamczyska
Na tych śmiertelnych białych poduszkach
Tlą się nasze prochy.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

RYMOWANKA ZIMOWA

Widzę ciebie, jakbym słyszał
Znakiem ocalałym z trwogi
Dziś już pełna – jutro pusta
Ja sam – w brzeg ptasiego płótna
Słyszę kroki...
Więc rozdmuchaj mnie już dzisiaj
Moja Zimo biała, wierna
Swym dmuchawcom dodaj tchu
Niech popłynę w biały bezmiar
Tak jak w lodzie płynie lód...
– Sufit płynie w trąbce słonia
Sny zamknięte w biały wór
A za oknem Zima czarna
Opuszczona.

BAL W OPERZE

Dramat w dwóch aktach

Osoby:

OFIR LAVIE izraelski tancerz, solista Polskiego Teatru Tańca, przybyły przed rokiem do Polski.

ANNA ŚWIDERSKA-SCHWERINzastępca dyr. Teatru Wielkiego w Poznaniu, matka żydowskiego dziecka uczęszczającego do przedszkola i żydowskiej szkoły Fundacji Ronalda S. Laudera.

WOJTEK SZAJSTEKpracownik dekoratorni, kuśnierz z zawodu i miłośnik wędkarstwa, widmo Adolfa Hitlera.

ALON SIMHAYOFFattasche kulturalny ambasady Izraela.

MICHAŁ ZNANIECKIdyrektor Teatru Wielkiego w Poznaniu.

STATYŚCIdziennikarze i głosy ludu.

AKT I

Jest 9 listopada 2009 roku. Scena Teatru Wielkiego. Trwa próba "Alexanderplatz". Uroczysta premiera przewidziana jest na 11 listopada, Święto Niepodległości. W oddaleniu nad stawem posąg konny biały.

OFIR LAVIE – Cóż ja widzę, tam, za kotarą! Adolf Hitler patrzy na mnie! Straż! Aresztujcie tego drania, wyrwijcie mu te kły i obetnijcie mu ten wąsik! Ach, ja tańczyć już nie mogę! Słyszę zewsząd jakieś podniesione głosy...  te polskie obozy...

ANNA ŚWIDERSKA-SCHWERIN – Jakie głosy, kto mnie wzywa! Tańczyć trzeba, ale ja tę próbę zrywam!

OFIR LAVIE - (Łykając kolejny proszek) – Kto ty jesteś nędzna pani! Ja przez taniec swój wyrażam narodu mego wielkość. Nie pozwolę! Nie pozwolę twemu "pieprzonemu narodowi" kalać tej wielkości! "Ten cholerny naród"...

ANNA ŚWIDERSKA-SCHWERIN – "Ty pierdolony Żydzie!"

OFIR LAVIE – "Ty pierdolona nazistko!" (Rwie się do rękoczynów, ale zostaje powstrzymany)

WOJTEK SZAJSTEK -– Komuś tu puściły nerwy. Ja zniewagi nie wybaczę. Ludu! Broń honoru swego! Kościuszki maciejowicka szabla teraz w naszych rękach! (Zdejmuje czarne ubranie i przebiera się w białą powłóczystą szatę albo odzienie Wernyhory – albo mundur polskiego generała, wynajętego do brudnej roboty).

OFIR LAVIE – Kto tu krzyczy!? Ja poskarżę się gdzie trzeba! Ambasada Izraela bronić będzie mnie! Cały świat musi to usłyszeć! (Wrzask) Antysemityzm! Antysemityzm! Antysemityzm! (W tle płaczą tancerki, bo to wyssany z mlekiem matki, jakże polski antysemityzm, wyśpiewany przejmująco przez Pawła Śpiewaka). – Largo!

AKT II

W ambasadzie izraelskiej światła palą się przez całą noc. Obraduje sztab szybkiego reagowania na przejawy polskiego złowieszczego antysemityzmu. Skarga żydowskiego tancerza wzbudza też popłoch w Ministerstwie Zaprzaństwa Narodowego. Sam Minister doznaje sraczki umysłowej i znika w swych prywatnych apartamentach. W pobliskiej synagodze nieznani sprawcy podpalają drzwi. Ktoś oblewa farbą nagrobki na żydowskim cmentarzu. Na tramwajowych przystankach pojawiają się napisy "Żydzi do gazu". Pan Alon Simhayoff zwołuje konferencję prasową. (Wstęp tylko za imiennym zaproszeniem). Była już pani dyrektor przytula swe żydowskie dziecko... Dyrektor Znaniecki zmienia mokre gacie. Posąg konny biały znika dla świętego spokoju w ciemnościach.

ALON SIMHAYOFF – Tego już za wiele! Nie będzie nam jakaś Polka pluła w twarz! My tym zainteresujemy się!

ANNA ŚWIDERSKA-SCHWERIN – Ja przepraszam. Mnie wybaczyć trzeba. Tańczyć umiem też. (Zaczyna w rytmie poloneza, ale po chwili kołysze się jakoś inaczej).

ALON SIMHAYOFF – Kto powierzył ci tę rolę? (Grzmoty). Kto twe dziecko natchnął myślą złą? Nienawiścią jakże polską! (Grzmoty i wichura).

ANNA ŚWIDERSKA-SCHWERIN – Ja starałam się jak mogłam. Ale on mnie zamordować chciał. Dziecko moje sierotą by zostało. Bo przecież nie miernotą. (Posąg konny biały na chwilę wynurza się z ciemności, ale po chwili zniechęcony znika powtórnie).

DZIENNIKARZ – Oto nasza polska prawość! Hańbą okryliśmy się! (Lud wzburzony chce stawiać szubienice, ale nie wie jeszcze dokładnie dla kogo).

MICHAŁ ZNANIECKI – Ja tę panią wyrzucam na bruk! Ona ubliżyła mnie. Nie ma dla niej kary. To jeden Jahwe wie. (Znów zmienia mokre gacie, trzęsie się cały z zimna i wiatru przenikliwego. Słychać tupot nóg podchorążych).

ALON SIMHAYOFF -– My badamy. My za nic tak poważnej sprawy nie oddamy. (Ukazuje się rabin  Joskowicz z palcem karzącym).

MICHAŁ ZNANIECKI – My z Gminą Żydowską współpracujemy. Przy jej pomocy "Brundibana" realizujemy. Nie może, ach, doprawdy nie umiem tego wyrazić... nie może (Powstrzymuje czkawkę), nie może mnie reprezentować antysemita tak zwyrodniały.

KODA

Ciemne chmury podświetlone migającym reflektorem spowijają scenę. Wojtek Szajstek wybiega z dekoratorni i dramatycznym gestem łamie wędkę. Szable spadają z rumorem ze ścian. Król Jan Sobieski sam zamyka  za sobą wieko swojej ciasnej trumny. Wkrótce posąg konny biały  występuje w niepodległościowej paradzie, by po tej patriotycznej manifestacji odjechać do rzeźni. 
Jest 11 listopada, Święto Niepodległości!
Polski Teatr Tańca z żydowskim solistą!

Na cmentarzu w Krzywopłotach trwa jeszcze pod mchem zapomniane epitafium; jeszcze czułym dotykiem ręki odczytać je można. W nieodległym zamczysku zapadają się ściany... Między Kluczami a Wolbromiem, na Piastowskim Szlaku, w dniu 11 listopada, powiewa jedna polska chorągiew.

30 listopada 2009




sobota, 21 stycznia 2012

MICHALKIEWICZ NA KOŹLE

Ten mój Gerwazy sprowadza na mnie same zgryzoty; gdzie tylko dzioba otworzy, zaraz skandal wywoła!
Jak cytowany przeze mnie tekścik w dawnym teatralnym bufecie umieścił, to w niedługim czasie powstał tam taki ferment, że i niebawem doszło do samozagłady tego teatralnego umysłowego imperium. Wprawdzie mam na Gerwazego pewien wpływ, ale nie mogę przecież wszędzie za nim latać i dzioba jego pilnować!

I tak znowu polazł ten jegomość na forum, które dodatkiem do kożucha publicystycznej działalności Stanisława Michalkiewicza jest. Kożuch ten, prócz tego, że zdaje się robić trochę bokami — aby nie podpaść pod definicję falsyfikatu — wyraźnie jest jednak zaatakowany przez insekty, bowiem noszony na każdą okazję, nie ma nawet czasu, aby poleżeć sobie spokojnie w szafie nakryty choćby gałązkami bagna i przysypany naftaliną. Ten używany przez nasze babcie środek ma dobroczynne działanie dla wszelkich twórców w walce z upływającym czasem, który jakże często sprowadza dawne nadmuchane przez różne okoliczności wielkości do stanu równowagi.

W tym to zgromadzeniu i ja kiedyś swoje krzywe literki ustawiałem – tylko pod swoim błotnym imieniem - i doznałem tam takiej satysfakcji, że nieporadne moje teksty zyskały aż tak wielki aplauz wśród innych wybitnych "pisarzów" i ukrytego zmyślnie cenzora, tak nie były godne wszelkiej uwagi i polemiki, że nieboraki nie widziały innego wyjścia, jak ich unicestwienie i jakże twórczą prostacką manipulację.

Ma ten wypadek przy pracy kilka dodatkowych aspektów, które warto może by było rozwinąć, ale najbardziej zaprząta mnie w tej chwili skala determinacji, z jaką różne insekciki zagnieździły się w gniazdeczku jak najbardziej patriotycznym.
A i to jeszcze moją uwagę zaprząta, czy pana Stanisława Michalkiewicza jakieś nieznane siły posadziły na kozła niedawnymi czasy, czy on już tego kozła od dawna dosiada...?

3 lipca 2010

czwartek, 12 stycznia 2012

ARS POETICA

 Stanisławowi Grochowiakowi

Kiedy przychodzę
Zamieniam słuch na głos
I w rękach ściskam
Blaszki zimowych wartowni.
Nikt nie może mnie rozpoznać.
Wchodzę
I widzę siebie w tym samym pokoju
Jak niegdyś
W płonących korytarzach
Gdy zamykałem się w kuferku
Z przeźroczami.
I wszystko jest jak w dzieciństwie
Gdzie koń był
Podbiegunowy
A moja twarz blakła o świcie
W szkiełku wygasłej latarni.

(To jest jeszcze mój "dziecinny" wierszyk, który zadedykowałem przed laty Stanisławowi Grochowiakowi, ale nigdy nie ośmieliłem się podać go do druku z tą dedykacją. Wciąż Grochowiaka chcę pomieścić w moim "Błotnym abecadle", ale i wciąż serce mi zanadto bije... Tedy, dla ułomnej pamięci, zapodaję poniżej linoryt mój malowany, który dedykowałem Józefowi Gielniakowi – a tenże miał, tuszę, specjalne miejsce w sercu Stanisława. Ot, taka zaledwie sygnaturka... Bo któż dzisiaj chce pamiętać o Gielniaku i Grochowiaku, gdy tak niezłomnie idziemy w zaparte, że unicestwianie Rzplitej nie odbywa się za naszym udziałem i przyzwoleniem.)

 

"SYGNATURKA – pamięci Józefa Gielniaka" – linoryt malowany
malował Błotniak z Bronnej Góry

sobota, 31 grudnia 2011

DO SIEGO ROKU

Tak sobie dywaguję, że mam na tych błotniaczych stronach 6 (sześciu) czytelników.

Przynajmniej jeden z nich obserwuje moją działalność z prawdziwym znużeniem, bowiem żadnego mojego tekstu nie jest w stanie ten obywatel rozwikłać, co przepełnia moją duszę bolesnym współczuciem. Obowiązki zawodowe zmuszają go jednak do kultywowania czujności nabytej na odpowiednich kursach i pisania kwartalnych sprawozdań – co odpowiednie służby starają się równie nieudolnie sylabizować na pohybel piastowskim kreaturom, za nic mając marność swego żywota.
Trudna to i niewdzięczna praca, ale z czegoś trzeba żyć!

Drugi sylabizuje moje literki z wprawą wykształconego polonisty. Przecinki mi przestawia i szyk zdań odwraca. Tego nie śmiem podejrzewać o pracę na zlecenie, bowiem w istocie dobroduszny to osobnik jest.

Trzeci czyta i wciąż nie może się oswoić, że tę umiejętność posiadł w wystarczającym stopniu. Lękliwy więc jest i przeto mało przydatny do rewolucyjnych zadań.

Czwarty to ten, którego nierozważnie obśmiałem kiedyś z czułością. Tej zniewagi wybaczyć mi nie umie i duka, i ślęczy, i zwija się w patriotycznej męce, w przedśmiertnym grymasie, aby tylko nitkę jedną do zacerowania swej dziurawej skarpety schwytać!
Temu sprzyjam i czytanie powtórne w skupieniu zalecam.

Piąty czytelnik sprzyja mnie samemu i cieszy go celnie wypuszczona strzała.
Aliści strzała ta nie po to jest, by zabijać, jeno do bezinteresownej wymiany myśli skłonić!

Ten szósty wyrobnik – to ja sam!
Wprawdzie staram się czytać to, co sam dobrowolnie napiszę, ale wciąż podejrzewam siebie o najbardziej nikczemne inspiracje.

I tak sobie żyjemy.

P.S.
Wszystkim moim Czytelnikom, którzy w gościnie w Dziupli Błotniaka bywają, składam w Nowym Roku mój sarmacki pokłon i dobra wszelakiego życzę; także i tym, których moje teksty złoszczą: Od siego do siego roku!
Tyleż z nas, ile Rzeczpospolita nas potrzebuje!

środa, 16 listopada 2011

RECTE FACTI FECISSE MERCES EST

"Nagrodą za dobry czyn jest to, że się go dokonało" – powiadał Seneka Młodszy.
W Polsce, tej jeszcze Polsce, taka nagroda jest w głębokim poważaniu – co najwyżej spowoduje zniecierpliwione wzruszenie ramion i puknięcie się w czoło, jako znak postradania zmysłów i poczucia rzeczywistości.
Bowiem splendor, nie przystający do zasług, jest największym łupem, jakim można się poszczycić w "służeniu" Rzeczypospolitej.
A więc awanse, sarkofagi, medale, synekurki, odprawy, zapomogi dla równiejszych, niebotyczne dla normalnego śmiertelnika pensje... i ta postępująca ślepota – to atrybuty klasy, która lubi powtarzać, że w tak ciężkich warunkach realizuje narodowy mesjanizm (dla wybrańców).
Gdzieś obok trwa – jeszcze w milczeniu – skasowana klasa potomków Polan, której zagipsowano usta, na głowy nałożono worki po medialnej sieczce. Grają trąbki, pochylają się sztandary, z nieba zaczyna spadać ogień Apokalipsy i skrzydła samolotów.

A przecież tak jeszcze niedawno odbyliśmy w podniosłym nastroju obowiązkowe ćwiczenia ze zdolności przeżywania chwilowych patriotycznych uniesień. Okazało się, że bardziej zdolni jesteśmy opłakiwać ofiary nieszczęśliwego wypadku – zawinionego zespołem przyczyn złożonych, zwanych w skrócie nadmierną kawaleryjską fantazją – niźli utratę Rzeczypospolitej.
Ale jeśli rozbicie się prezydenckiego samolotu jest takim własnie "największym powojennym nieszczęściem", to już żadną miarą nie da się przywrócić właściwych proporcji między tzw. polską duszą, polskim sercem i rozumem. Toniemy bowiem w masie odpadków, które sami tworzymy.

W tej sytuacji, aby nie przedłużać własnej agonii,  opuszczeni dramatycznie przez elity – których wywyższenie przybrało wymiar tak niespodziewany także dla nich samych – umocnieni wiarą, że najlepiej wygląda nasza piastowska wspólnota na egzekwiach i paradach – wspomnijmy choć przez chwilę na ten grób skromny na Bródnie, w którym spoczywają doczesne szczątki Romana Dmowskiego. Daleko im przecież do splendoru truchła, które zajmuje miejsce w wawelskiej nekropolii. 

niedziela, 23 października 2011